Polonijne Metamorfozy – Odc. 2 CPS

24 czerwca, 2007

CPS, czyli Centrum Polsko-Słowiańskie. Moje kontakty z tą instytucją – kolejną po Unii Kredytowej, największą polonijną organizacją na świecie -, zaczęły się dość niefortunnie: Gdzieś w początkach lat 90-tych zgłosiłem się do zacnego i wielce szanowanego Ojca Zembrzuskiego, będącego naówczas jednym z dyrektorów CPS, a przedtem inicjatora i „głównego dowodzącego” budowy „Polskiej Częstochowy”. Z zawodu Paulin, działał niezwykle aktywnie w Polonii i wszyscy go cenili, – ja też.Zgłosiłem się, krótko przedstawiając mój polski dorobek artystyczny i doświadczenia pedagogiczne w pracy z młodzieżą, zapytując, czy nie znalazłoby się jakieś zajęcie z młodzieżą na polu artystycznym. Po prostu roznosiło mnie od środka na tych wszystkich kontraktorkach i chciałem czegoś w moim fachu wreszcie.

Niestety, nieżyjący już dziś, a wówczas tryskający energią Ojciec Zembrzuski oświadczył mi, że akurat tego typu fachowiec nie jest w Centrum do niczego potrzebny, więc rozstaliśmy się w zgodzie i wzajemnym szacunku. Założyłem sobie własną szkołę muzyczną, czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.  Ponadto zacząłem ostro dyrygować chórem Hejnał i sam Ojciec od czasu, do czasu gratulował mi jakiegoś tam występu ku czci i okazji. Centrum akurat kończyło remont adaptacyjny byłego kościoła przy 177 Kent Street, a głównym wykonawcą był przedwcześnie zmarły Andrzej Bąk, którego bardzo lubiłem, choćby za to, że kiedy byłem „na construction” dał mi robotę w pięknym kościółku na Manhattanie: malowanie okien. Andrzej wiedział, że jestem muzykiem, ale w przeciwieństwie do innych przemądrzałych kontraktorów, ktorzy na wieść o mojej profesji od razu szeregowali mnie do połowy stawki innych roboli, dał mi pełną, równą swoim fachowcom od pędzla stawkę osiemm „zielonych”, co wtedy (1987/88), było kupą forsy. Dyrektorem CPS był niejaki Wojciech Juszczak, ale wolał się przedstawiać, jako Adalbert, a w dodatku doktor (tzn. nie ten od leczenia, ale od polonistyki chyba, czy od historii, licho go wie, nie wnikałem). Jak już tak było bliżej końca Andrzejowego remontu, to tenże Adalbert dał niesamowity wywiad do jednej z gazet, z którego pewien byłem, że wreszcie może będzie zapotrzebowanie na moj fach, no bo mówił, że bedą: kółka zainteresowań dla mlodzieży; artystyczne, fotograficzne, będzie biblioteka, czytelnia, kluby, modelarnie. Chryste, co tam nie miało być. Ostatecznie znowu moje doświadczenia z Polski okazały się niewystarczające. Skupiałem się więc coraz bardziej na mojej szkole, ale niebawem dowiedziałem się, oczywiście z gazet, że w Centrum uruchomiono zajęcia z dziećmi i młodzieżą typu właśnie artystycznego. Szefową została moja dobra, niestety, nieżyjąca już koleżanka po artystycznym fachu, Ewa Piernik. Niegdyś tancerka w zespole Śląsk, ktorej mąż był z kolei śpiewakiem operowym, onegdaj w Bytomskiej Operze. Ślązacy, znajomi, więc i żalu do nich żadnego nie miałem, w końcu przepracowałem na Śląsku prawie dwadzieścia lat. Byłem przyjaźnie nastawiony do wszystkich Ślązaków. Dźgnęło mnie natomiast od środka na temat tych dyrektorów. No, bo niby co, ja gorszy? Przecież prosiłem. Czort z nimi. Robiłem sobie swoje i tak się to jakoś kulało do przodu. Dyrektorzy co raz się zmieniali i pewnego roku (za cholerę nie pamiętam, którego) ogłoszono, że właśnie za zwolnionego Adalberta będą zatrudniać dyrektora d/s artystycznych. W Polsce prowadziłem Mlodzieżowy Dom Kultury, (sam go projektując jesli chodzi o rodzaj zajęć dla młodzieży, co przez pewien czas było nawet wzorcową działalnością dla powstających w Rybnickim Okręgu Węglowym podobnych placówek. Do dziś istnieje i jeździ po świecie dzięcięcy zespół artystyczny „Przygoda”, założony przeze mnie ponad trzydzieści lat temu. Jak ktoś nie wierzy, niech wejdzie na www.rybnik,com wpisze przygoda i się dowie), prowadziłem górniczy zespół pieśni i tańca, z którym zjeździłem całą Europę, z powodu czego miałem przerąbane w bezpiece, bo za cholerę nie chciałem podpisywać zgody na współpracę i zawsze dostawałem paszport, jako ostatni, z reguły na trzy dni przed wyjazdem i po interwencji Ministerstwa Górnictwa, byłem dyrektorem Społecznych Ognisk Muzycznych Okręgu Rybnickiego, uczyłem w szkole muzycznej, więc doświadczenia miałem do licha i trochę, a może nawet więcej. No, to się i zgłosiłem na to „interview”. W komisji, jak pamiętam siedzieli: mój kolega, Janusz Jóźwiak, mój znajomy, udający Miłosza, ale na imię mu Tadek, który koniecznie chciał się ze mną zaprzyjaźnić po Zjeździe Chórów Polonijnych, gdy dyrygowałem pieśniami Góreckiego, a kompozytor siedział w pierwszym rzędzie, potem zaś New York Times napisał, że było ładnie. Jakoś nam z tej przyjaźni nic nie wyszło, bo mi dziwnie ten typ nie odpowiadał. Był też niejaki pan Henryk. Interview  było jednym z dziwniejszych, jakie kiedykolwiek w swoim życiu miałem. Najgłupsze pytania zadawał Chabrowski właśnie, a już szczytem indolencji było pytanie: ile spodziewam się dla Centrum zarobić na imprezach, które bym tam organizował. Zadał mi to pytanie, pełniący funkcę prezesa technik-okulista, który zapomniał onegdaj wysłać do Wrocławia uzbierane przez Polonię…70 tysięcy dolarów na pomoc powodzianom!!! Wysłano je dopiero po roku, który przeleżały na koncie w banku. Olśniło mnie wtedy, że mam do czynienia z półgłówkiem nie mającym zielonego pojęcia o tego rodzaju pracy i zadałem zasadnicze pytanie: A ile ja będę zarabiał na tym etacie? Wtedy do „dyskusji” włączył się pan Henio i ostrzegł mnie, mówiąc: „tutaj my zadajemy pytania”. Zdanie to ruszyło mojego kolegę, też Janusza, który zwrócil się do pana Henia ze słowami: „ej, Henio spokojnie, nie tym tonem”. Mnie zaś natychmiast przypomniały się wielogodzinne „rozmowy” w bezpiece, bo mówili tak samo. Spojrzałem na zegarek i stwierdziłem, że straciłem już osiem minut mojego cennego czasu. Wstałem więc, przeprosiłem za zawracanie głów szanownej komisji i wyszedłem. Jasne, że tej fuchy nie dostałem. Potem opisałem to w jakimś wywiadzie, czy nawet artykule, chyba w „Naszym Głosie”, który wydawał pan Wiesław Ślusarczyk. No i posypało się. Gazeta  Centrum zareagowała natychmiast pisząc, że „tego muzyka z Greenpointu trzeba by wykluczyć nie tylko ze społeczeństwa polonijnego, ale w ogóle z gatunku homo sapiens”. To już brzmiało, jak wyrok śmierci, a ja wiedziałem, że gazetą rządzi pani Bożena Kamińska. Czas mijał, jakoś żyłem i nikt mnie nie nachodził, wypowiadałem swoje opinie tak na zebraniach, jak i w artykułach, aż pewnego dnia, po jakimś właśnie zebraniu, Bożena Kamińska podchodzi do mnie i mówi: „muszę pana przeprosić, pomyliłam się, myślę, że takich ludzi, jak pan Polonia potrzebuje najbardziej”. Kobieta zmienną jest, – pomyślałem i wyciągnąłem rękę do zgody. Tak daleko, jak ktoś potrafi się przyznać do błędu i winy są nadzieje, że będą z niego ludzie. Ale, kiedy wybrano ją na stanowisko prezesa, powiedziałem również oficjalnie podczas zebrania, że będę im patrzył na  ręce i na działalność. Zapomniałem o urazach, groźbach i innych mankamentach. Stanąłem w obronie Janusza Jóźwiaka, też publicznie, gdy ktoś tam wykrzykiwał, że widział go w mundurze w telewizji. Ja go w mundurze nie widziałem, choć pamiętam, że w telewizji występował. Przystojny był , to go i wzięli na prezentera. W czasie stanu wojennego telewizji nie oglądałem, bo mnie drażniła, a zresztą byłem zajęty pracą artystyczną i nie miałem na to czasu. Znałem go, jako człowieka i szczerze mówiąc, bardzo go lubiłem i ceniłem za lojalność w stosunku do mnie. Prowadząc studio telewizyjne bardzo i to wielekroć pomagał mi w mojej orce na muzycznym ugorze i to kompletnie bezinteresownie. Dla mnie liczy się człowiek i jego stosunek do mnie. Jeśli jest w porządku, ja odwzajemniam tym samym. Jeśli nie, – unikam.Kiedy do władzy, jako prezes doszedł niejaki Czester, widziałem, jak na dłoni, że dni Centrum Polsko-Słowiańskiego mogą być policzone. Chester, bo tak to się pisze, to po naszemu po prostu Czesio, taki rubaszny „zagłobowaty”, gdzieś tam z Białegostoku, prosto z taksówki. Tu jednak okazał się był prawdziwym „West-Chester”. Zaczął mianowicie od stuprocentowej podwyżki składek członkowskich. Na coś mu było mało, ale nie zdążyl wyjaśnić na co, bo rozsądni ludzie w radzie dyrektorów pozbawili go funkcji, a na koniec po prostu usunęli go z rady. I dobrze. Zdążył jeszcze do Polski, do domu dziecka, którym opiekuje się Centrum i naopowiadał, że ten samochód, że te pieniądze, te dotacje, to wszystko od niego, a głupie dyrektorki tak się w nim rozkochały, że wystawiły go do „Orderu Uśmiechu”, co było najbardziej śmiechu warte. Nagonka, jaka zaczęła się w Unii Kredytowej z inicjatywy wspomnianego w pierwszym odcinku „rzymianina”, Marca przeciwko Centrum uderzyła w jakiś mój wewnetrzny dzwonek: coś idzie w kompletnie złym kierunku. Marc począł szukać nowych sponsorów dla Unii, choć wszyscy wiemy, że to właśnie Centrum, w początkach działalności banku było jego głównym sponsorem i to z warunku przepisów federalnych. Biedny nieboszczyk, Ksiądz Tołczyk, założyciel obu instytucji skręcał się pewnie niesamowicie w grobie. Odszedł też w niebiańskie ostępy zacny Ks. Altmajer, ten od działalności w Centrum, ale też i fantastycznych kazań w kościele Świętych Cyryla I Metodego, przy Eagle Street. Marc poczuł się właścicielem banku.
Efekt? Sponsor w Fundacji Kulturalnej w Clark, NJ i u Przyjaciół Copiaque, na Long Island. Część pieniędzy ze składek wędruje co roku tamże właśnie, zubożając Centrum na Greenpoincie, które, jako jedyne miało programy polonijne dla szerokiej rzeszy rodaków, zagubionych w emigracyjnej pustce niewiedzy. \
22 czerwca, tego roku, czyli 2007, odbyło się roczne zebranie sprawozdawcze CPS. Mówić mógł, kto żywnie chciał i co żywnie chciał. I też gadali, czasem głupio, czasem mądrzej, – to jest materiał na oddzielną rozprawkę o intelektualnych wytryskach do mózgu niektórych „mówców”. Centrum działa, ma efekty i mimo, że miasto obcięło fundusze, wszystko wygląda bardziej, niż pozytywnie. Największą metamorfozą jest natomiast fakt, że posądzany o współpracę i w ogóle o wszystko najgorsze, Janusz Jóźwiak, jako wiceprezes, złożył wniosek o zlustrowanie wszystkich, bez wyjątku członków Rady Dyrektorów. Odpowiednie dokumenty złożone zostały w konsulacie RP. Sam udał się do Warszawy, gdzie uprzednio złożył prośbę o udostępnienie dokumentów, z których, jak osobiście widziałem wynika, że nie donosił, ani też nie współpracował. Przypomnę, że tego rodzaju wniosek został zastopowany w Kongresie Polonii Amerykańskiej, na zjeździe w San Diego.

Przy Centrum powstał Klub Patriotyczny (miałbym wszakże pytanie, co stało się z jednym z nicjatorów tego pomysłu, panem Leszkiem Puchem…i dlaczego nie ma go u władz?). Klub, który przy wydatnej pomocy organizacyjnej i finansowej Centrum sprowadza tutaj znakomitych gości z Polski, że wymienię takich intelektualistów, jak prof. prof. Cenckiewicz, Kurek, dziennikarz Stanisław Michalkiewicz, czy autor niesamowitych książek, Henryk Pająk.

CPS obchodzi w tym roku 35-lecie.Dodam, że kiedy prowadziłem chór Hejnał, Polski Dom Narodowy pobierał opłaty za każdy dzień prób tego chóru. Kiedy założyłem chór Paderewski Festival Singers, Centrum zaproponowało darmowe używanie sali przy Java Street na jego próby. Ten chór wystąpił już dwukrotnie w Carnegie Hall, a teraz szykuje się do ogromnego koncertu w Katedrze Św. Patryka.

W następnym odcinku być może będzie właśnie o Polskim Domu Narodowym.

Zatem oczywiście c. d. n.

Trackback URI | Comments RSS

Zostaw Komentarz