Koncert Roku 2007, Odc. 6

9 grudnia, 2007

Chyba najwspanialszym widokiem dla każdego organizatora koncertu, ale i dla artystów jest widok zapełnianjącego się samochodami parkingu przed gmachem, tłumów miłośników muzyki wchodzących do hallu, a potem tychże miłośników zajmujących miejsca w sali koncertowej od pierwszego, do ostatniego rzędu. Rozkoszowałem się tym widokiem mniej więcej przez dwadzieścia pięć minut od godziny siódmej. Falangi ludzi wysypujące się z samochodów  i zmierzające do głównego wejścia Harford High School w Aberdeen, (stan Maryland) były widokiem niezwykle podniecającym. Cieszyłem się, że Sheldonowi i jego orkiestrze udało się „sprowadzić” na koncert tak ogromną liczbę słuchaczy. Sala wypełniła się prawie w stu procentach. Uświadomiłem sobie przy tej okazji, że byłoby nieźle, gdyby w Polsce średnie szkoły muzyczne dysponowały takimi salami koncertowymi, salami do prób orkiestry, zestawem instrumentów, jakimi dysponują nie muzyczne, lecz ogólnokształcące szkoły średnie w Stanach. Nie, Drogi Czytelniku, to nie jest bałwochwalcze bicie czołem przed USA, takie są fakty. Aberdeen, to niewielkie miasteczko oddalone od stolicy kraju o jakieś sto mil. To miasto ma własną orkiestrę symfoniczną w liczbie ponad stu muzyków. Pełny skład symfoniczny. Amfiteatralna widownia o dwóch poziomach może pomieścić około tysiąca widzów, na scenie z powodzeniem pomieściliśmy ową stu-osobową orkiestrę, za którą, na praktykablach (stopniach) stanęły dwa polskie chóry: Uniwersytetu Adama Mickiewicza z Poznania i mój chór Paderewski Festival Chorus z Brooklynu, a dokładnie z Gręenpointu, razem około sześćdziesiąt śpiewaków, stojących luźno za orkiestrą.
Wszedłem do hallu i skierowałem się w stronę stojących przy wejściu na scenę moich śpiewaków. Gaworzyli z młodymi śpiewakami poznańskiego uniwersytetu i był to obrazek niezwykle sympatyczny. Muzyka łączy ludzi, – to niezbity i niezaprzeczalny fakt. Nasze dyrygenckie „porachunki” odlożyliśmy z Jackiem na „lepszą” okazję, choć wtedy nie wiedziałem jeszcze, że tylko na dwadzieścia cztery godziny.
Zapukałem do drzwi, zza których dobiegał sopranowy głos naszej sloistki. Ania wyśpiewywała te swoje na, ne ni, no nu i inne mi, mi, mi.
-Nie przeszkadzam?
-No, rozśpiewuję się….poinformowała, zamiast odpowiedzi.
-Jak samopoczucie?
-Świetnie, chcę już być na scenie. I nie zważając na moją osobę kontynuowała ćwiczenia, by po chwili zaintonować początek Pana Kilarowej „Wokalizy”, – utworu tak cudnego, że „siedzącego” w muzycznej części mojego mózgu od pierwszego dnia, gdy Ania zaczęła się jej uczyć. W jej wykonaniu, nawet takim ćwiczeniowym, w zaciszu mojej szkoły brzmiało to, jak anielski śpiew.
Przypomniał mi się komentarz dra Kamińskiego, niezwykłego miłośnika muzyki wszystkich gatunków; od jazzu przez balet, operę, do symfonii, koncertów instrumentalnych, solistycznych. Podszedł do Ani, po tym, jak po raz pierwszy zaśpiewała ten utwór na mszy żałobnej, podczas pogrzebu dra Sękowskiego, w kościele Św. Stanisława Kostki, na Greenponcie i wyszeptał: gdybym leżał w tej trumnie, to chyba bym po prostu wstał o własnych siłach po tym pani śpiewaniu, – cudownie. To niezwykły komplement, zwłaszcza w ustach tak wytrawnego bywalca sal koncertowych. Jest coś w głosie Ani Kostrzyńskiej, co różni ją szalenie od śpiewaczek, które tu znam od lat. Jakaś słodycz, która ujmuje słuchaczy i która w zestawieniu z ekspresją jej twarzy czyni z jej występu rodzaj jednoosobowego, niezwykle sugestywnego spektaklu.
Słuchałem przez chwilę, a gdy przerwała, po którejś tam frazie podszedłem do niej, przytuliłem lekko do siebie, zważając, by nie „zdemolować” pięknej i niezwykle oryginalnej sukni artystki i życząc powodzenia, pocałowałem ją w policzek, po czym, przepełniony wspaniałym uczuciem podziwu dla tej młodziutkiej śpiewaczki wyszedłem na korytarz. Admiracji wynikającej z faktu, że ta młoda dama nie może doczekać się wejścia na scenę, że przepełniona jest wewnętrzną potrzebą tworzenia, przekazywania publiczności swoich przeżyć związanych z cudownością muzyki, którą śpiewa. To przewspaniałe uczucie. Artysta jest, jak zdobywca ludzkich serc; wchodzi w nie bez pytania i bez ceregieli, – albo kreuje tak, że wszyscy go kochają, albo „kładzie” muzykę na łopatki i przegrywa z publicznością, ktora bywa czasem niezwykle wymagająca, ale i bezkompromisowo bezlitosna.
Z innego pokoju wyszedł właśnie Sheldon.
-To, co, zaczynamy? – zapytał
Spojrzałem na zegarek, – było pięć minut po planowym czasie rozpoczęcia.
-Myślę, że możemy dać spóźnialskim jeszcze dwie, trzy minuty,  – zaproponowałem
-Ok. Mamy trochę problemów na parkingu. Dajmy jeszcze pięć minut.  I poszedł wzdłuż korytarza, mieszając się ze swoimi muzykami. Ja też dołączyłem do moich i poznańskich chórzystów, wdając się w luźną, żartobliwą rozmowę. Atmosfera była wspaniała.
Wreszcie gong. Orkiestra wchodzi i zajmuje swoje miejsca. Publiczność nagradza muzyków gromkimi brawami, z wolna przyciemnia się światło na widowni, a rozjaśnia na scenie. Jeszcze trochę pokasływań, jeszcze trochę gwaru i następuje ta uroczysta chwila wyciszenia w oczekiwaniu na najwspanialszą ze sztuk. Za chwilę muzyka będzie jedyną królową tej sali, a jej dworski orszak artystów wielbić ją będzie w swoich najlepszych, z głębi duszy płynących kreacjach.
Przechodzę na drugą stronę sceny razem z sekcją basów i altów. Chóry rozpoczynają hymnami, polskim i amerykańskim. Fortepian ma podać akord F-dur przed podniesieniem rąk przez dyrygenta. Chcę dodać im animuszu. Chórzyści lubią, gdy okazuje się im troskę.
Hymnami dyryguje Rey Dombrowski, syn polskich emigrantów. Ma prawie osiemdziesiąt lat, jest ciężko chorym człowiekiem i podium dyrygenckie jest ukłonem Sheldona i orkiestry za jego, wiele dziesiątków lat trwającą pracę w orkiestrze, jako skrzypek. Gdy byliśmy z Anią na próbie, 16 paździenika, a więc na dwa tygodnie przed koncertem, Rey był w szpitalu na intensywnym leczeniu. W prywatnej rozmowie powiedział mi o wielkiej miłości do Polski, polskiej sztuki, artystów, o ogromnej wdzięczności dla swojego dyrygenta (Sheldona) za popularyzowanie polskiej muzyki. Rey cieszył się również niezmiernie z faktu, że jego nazwisko brzmi w wymowie tak samo, jak nazwisko tego, kogo zwykle wymieniamy przy nazwie polskiego Hymnu: „Mazurek Dąbrowskiego”. Rodzice Reya usunęli literkę „ą” – nie istniejącą przecież w alfabecie angielskim i wstawili „m”, by utrzymać i zachować brzmienie. Poprowadził te hymny może trochę za wolno, zwłaszcza naszego Mazurka, ale z ogromną pasją i …ze łzami w oczach. Stałem za orkiestrą, w kieszeni kulis, widząc jego twarz. Wyglądał, jak człowiek, któremu spełniły się marzenia. Szklące się w światłach scenicznych reflektorów oczy, mówiły dobitnie, że Rey płacze w środku ze szczęścia, iż oto stojąc przed setką instrumentalistów dyryguje hymnem swojej starej ojczyzny i hymnem kraju, który stał się jego drugą ojczyzną. Przejmujący obrazek, jaki możemy widzieć chyba tylko przy okazji koncertu muzycznego, bo żadna inna sztuka nie jest tak mocno i bezgranicznie związana z naszym wnętrzem; sercem i duszą, jak muzyka właśnie. Ogromne oklaski wynagradzają starego, przesympatycznego muzyka, który tuż po ukłonie skierował się do trzeciego rzędu skrzypków, by pozostać tam już do końca koncertu.
Po nim na podium wchodzi Sheldon Bair,- założyciel i dyrygent (od trzydziestu lat) Susquehanna Symphony Orchestra. Wielki miłośnik polskiej muzyki, który odkrył przede mną twórczość Jerzego Gablenza, który dzięki mnie zakochał się w muzyce Kilara, który uwielbia śpiew Kostrzyńskiej i który wreszcie ostrzegł mnie, że to absolutnie nie koniec naszej współpracy, bo on chce grać polską muzykę. Poprowadził Uwerturę do Opery Jawnuta, Stanisława Moniuszki z niezwykłą lekkością, zaś orkiestra wyśpiewywała te polskie, ludowe tematy, jakby wszyscy ci muzycy urodzili się i wychowali gdzieś na Mazowszu, jakby te smętne, cudowne melodie towarzyszyły ich życiu od dzieciństwa. Zachwyciła mnie pani „koncertmistrz” – pierwsza skrzypaczka, Wendy Bohdel, która niebiańsko wręcz wykonała skrzypcowe solo polskiego, ludowego tematu, co przeniosło mnie daleko pod strzechy wiejskich domostw, hen tam do Reymontowskich „Chłopów” i zagród starego Boryny. Boże, ileż cudowności niesie z sobą muzyka… Nie może dziwić, że święci aniołkowie zawsze z jakimiś intrumentami pod pachą malowani są na kościelnych witrażach, ścianach, sufitach i ołtarzach. Toż to sam Bóg postanowił, by muzyka była jednym z jego najwspanialszych prezentów, jakie przyniósł ludzkości już u początków świata.
Zaraz po Moniuszce przyszła kolej na Gablenza i jego Pięć Miniatur zatytułowanych „Moim dzieciom”. Słychać w nich dziecięce zabawy i taneczne podrygi, słychać i kolysanki, gdy do snu się układają, słychać dziecięcą beztroskę i dziecięce, bezgrzeszne dobro płynące z małych serduszek. Muzycznie, jakby trochę od Debussiego, ale po polsku. Muzyka, której nie znałem dotąd i aż dziw bierze, że o tym krakowskim kompozytorze nie mówiono nam na studiach. Tworzył muzykę tak odrębną od współczesnego mu Szymanowskiego, że aż prowokował pytanie: który z nich byłby większy, bardziej uznany, częściej grywany, gdyby tragiczna śmierć w samolotowej kraksie nie zakończyła młodego życia tego wspaniałego kompozytora, w którego twórczości zakochany jest amerykański dyrygent Sheldon Bair. Skądinąd wiem, że Sheldon uczył się był u naszego Witolda Rowickiego, na kursach mistrzowskich w Wiedniu…
I wiem też, że Koncert Fortepianowy D-dur, Gablenza jest już w planach Susquehanny na rok 2009, a wykonawcą ma być nasz znakomity, polonijny pianista-pilot, Jacek Zganiacz. Istotnie jedyny, który nadaje sie do tego, aby to zagrać.
Publiczność nagrodziła zarówno dyrygenta, jak i muzykę, a i orkiestrę także samo burzą oklasków i tak doszliśmy do przerwy, by po piętnastu minutach doczekać się wreszcie owej przecudnej Wokalizy w jakże wzruszającym wykonaniu Anny Kostrzyńskiej. Pobiegłem na balkon, by w nie tylko słuchać tej wspaniałej artystki, ale i widzieć, jak fizycznie radzi sobie z tą chmarą muzyków siedzącą za nią, jak przeciwstawia swój piękny,  liryczno-koloraturowy głos całej, towarzyszącej jej sekcji instrumentów strunowych. Kilar chyba był w jakiejś zmowie z Niebiosami, gdy pisał tę Wokalizę. To perła w polskiej muzyce wokalnej, a gdy wykonana przez taką śpiewaczkę, jak Anna Kostrzyńska, staje się perłą w białym złocie. Majestatycznie wchodząca na scenę artystka bardziej robila wrażenie kogoś, kto niechybnie wygłosi jakieś dworskie przemówienie, ale gdy we wstępie zadrgały struny harfy i poniosły muzykę w przestrzeń sali widać było, jak topnieje majestat, jak wnętrze śpiewaczki napełnia się muzyką, którą chwilę potem wyśpiewała publiczności ku jej najgłębszym czuciom. Kostrzyńska trafiała prosto w serca tak głosem, jak i nieprzeciętną, słowiańską urodą podkreśloną złotym, jak kłosy polskich zbóż warkoczem, uplecionym z jej złocistych włosów. W krwisto-czerwonej sukni pokrytej czarnym tiulem w deseń przypominający wielkie, rybie łuski była, jak księżna muzyki wyśpiewująca ten cudny utwór na pożytek wszystkich tam zebranych, za co wdzięczność cała publika okazała jej tuż po tym, gdy wybrzmiała ostatnia nuta trzymana przez artystkę w nieprawdopodobnym rallentando i przepięknym ściszeniu. Lawina oklasków i okrzyków zachwytu mogła świadczyć jedynie o tym, że artystka trafiła w serca i dusze zebranych w sali miłośników muzyki. Cieszył mnie ten widok ogromnie, bo udowodnił mi, że moja ocena możliwości tej śpiewaczki, jaką postawiłem przed trzema prawie laty była niezwykle trafna. W całej pełni zgadzam się ze zmarłym dwa lata temu Profesorem Molzerem, który był pierwszym w USA człowiekiem (muzykiem, znawcą opery, akompaniatorem Ani) przepowiadającym jej wielką przyszłość w wysłanej do niej notce: „Ty musisz, ty powinnaś, ty… będziesz śpiewać na wielkich scenach tego świata”.
I oto, jak kształtuje się kariera tej artystki: 8 grudnia, 2005 – nieśmiała, co dopiero przybyła do USA absolwentka florenckiej uczelni muzycznej na moją prośbę śpiewa  kolędy w klubie Europa, na Christmas Party firmy Adamba Imports; styczeń, 2006 udział w koncercie polskich artystów w Konsulacie Generalnym RP, na Manhattanie, na rzecz ofiar Tsunami; grudzień, – debiut w Weill Recital Hall (Carnegie); kwiecień, 2007- Zankel Hall (Carnegie), wspaniały występ w koncercie polsko-greckim; 3 listopada Aberdeen, MA- pierwszy koncert z orkiestrą i (wyprzedzę) – 11 listopada, znakomity występ w Katedrze Św. Patryka. Logicznie biorąc, co powinno być następne…? Dowiedziałem się o tej notatce dopiero w rok po śmierci  Prof. Molzera i strasznie żałowałem, że nigdy nie spotkałem tego wspanialego muzyka. Nie mogłem też pojąć dlaczego ona powiedziała mi o tej notce dopiero tak późno…
Jest świetną śpiewaczką i taka właśnie opinia powtarzana była z ust, do ust w hallu, po koncercie przez wymieniajacą wrażenia publiczność. Ileż ludzi podchodziło do niej by uścisnąć dłoń, zamienić kilka słów, przekazać swoją sympatię, uznanie. Myślę, że tam właśnie w hallu Anna Kostrzyńska otrzymała najwiekszą nagrodę: bezpośrednie, osobiste przekazy uwielbienia za swoją sztukę. Życzę jej takich zakończeń koncertów jak najwięcej. Zasługuje na to, jak każdy, kto ma pasję, kto idzie za głosem swojego wnętrza. A jej wnętrze ciągle powtarza: śpiewaj, śpiewaj.
Po tej wspaniałej porcji anielskiego śpiewu przyszła kolej na kolejne, niebiańskie śpiewanie. Tym razem w wykonaniu chóru Jacka Sykulskiego. Mam dla tego człowieka ogromnie dużo szacunku i podziwu za jego wspaniałą pracę i zasługi w polskiej chóralistyce. Cenię go za znakomite kompozycje chóralne. Nasze drogi jednak wydają się rozchodzić i to chyba wyłącznie ze względów charakterologicznych. Dobrze, że nasze rozmowy odbywały się przez telefon, w przeciwnym razie, kto wie, czy bylibyśmy zdolni dyrygować przeznaczone nam utwory…
Pod dyrekcją Jacka chór Uniwersytetu Adama Mickiewicza z Poznania wykonał, moim zdaniem fantastyczny utwór Jacka właśnie pod tytułem „Gloria”. Absolutna rewelacja, tak kompozytorska, jak i wykonawcza. Ta młodzież wydaje się mieć możliwość wyśpiewania wszystkiego, co zostało napisane na chóry. „Gloria” zaś, jako kompozycja Sykulskiego, to muzyczny wulkan adoracji Chrystusa. Byłem pod niesamowitym wrażeniem. To było coś, co rzadko spotyka się na koncertach muzyki chóralnej. Pod takim samym wrażeniem była publiczność. Znakomity występ.
No i wreszcie przyszła kolej na mnie. I też przyznam, że nie mogłem się już doczekać. Wejście na podium dyrygenckie jest, jak wejście na szczyt Parnasu. Chwila skupienia, wzrokowe porozumienie z orkiestrą, z chórami i…moja wielka miłość, – Angelus, Wojciecha Kilara. Od niego zaczynałem moją promotorsko-artystyczną działalność, gdy na Uniwersytecie Hofstra, na Long Island poprowadziłem ten utwór po raz pierwszy z uniwersytecką orkiestrą wzmocnioną przez polonijnych muzyków, dwustu chórzystami Związku Śpiewaków Polskich w Ameryce i Tiffany CasaSante, amerykańską śpiewaczką włoskiego pochodzenia, którą miesiącami uczyłem „Zdrowaś Mario, łaski pełna…” To był maj, 1999. A potem 23 listopada tego samego roku – Carnegie Hall, główna sala, ze stworzoną przeze mnie sześćdziesięcio-osobową orkiestrą, tymiż śpiewakami Związku Śpiewaków Polskich w Ameryce i ponownie Tiffany CasaSante; dalej, – 20 marca, 2002 roku ta sama sala, ta sama solistka, ale orkiestra z Fredericksburga, z Virginii i nowo założony przeze mnie chór Paderewski Festival Singers, którego część członków była teraz ze mną w Aberdeen.
I wreszcie czwarte już wykonanie tego arcydzieła, właśnie tego wieczoru w Maryland, 3 listopada, 2007. Trzecia z kolei orkiestra i nareszcie polska śpiewaczka, – Anna Kostrzyńska. Wspomnę tylko, że jedna z najsłynniejszych polskich śpiewaczek operowych, której nazwiska nie będę wymieniał, jeszcze w 2002 roku oświadczyła mi, po przejrzeniu partytury, że nie podejmie się wykonania tego utworu. Przyczyną odmowy było wysokie C, powtarzane w pewnym momencie aż sześciokrotnie, w innym zaś uderzone, jako dwie całe nuty podkreślające kulminację kompozytorskiej myśli.
Dziś miała to zaśpiewać młoda, wschodząca gwiazda operowego śpiewu – Anna Kostrzyńska. Byłem o nią absolutnie spokojny. Pamiętam, że  w pierwszym koncercie w Carnegie tuż przed rozpoczęciem przez chóry modlitwy „Zdrowaś Mario”, wyjąłem z kieszeni, specjalnie zabrany z domu różaniec i pokazałem go chórzystom. Chciałem, aby uświadomili sobie doniosłość treści tego dzieła. Teraz stanąłem naprzeciw orkiestry i chórów i po prostu modliłem się w duszy, wprowadzając najpierw siebie w podniosły nastrój. To nie tyle od nich, ile ode mnie właśnie zależy, jak oni to wyśpiewają, ci tam, na podwyższeniu za orkiestrą. To ode mnie zależy, jak ci tutaj, bliżej z instrumentami wygrają te wszysstkie niuanse; czy zabrzmią kościelne dzwony, Anioł Pański, owe śródkościelne sygnaturki, nawołujące na mojawe nabożeństwo. Czy amerykańscy muzycy wypełnią modlitwę solistki i chórów tymi brzmieniami, które chciałby usłyszeć twórca. Wiele powiedziałem im o Kilarze, o genezie powstania tego utworu, o stanie wojennym, o komuniźmie, którego takim przeciwnikiem jest Wojciech Kilar, o jego pobożności i polskim Papieżu wreszcie, który, jako pierwszy usłyszął ten utwór w Watykanie.
Anna zaśpiewała znakomicie. Wysokie C nie było dla niej żadnym problemem, a w głosie miała tyle modlitwy i nabożeństwa, że zrozumieli ją wszyscy, choć przecie po polsku śpiewała. Orkiestra w sposób niezwykle zdyscyplinowany reagowała na wszystkie moje gesty i podobnie, jak chóry nawet z moich oczu czytała wszystkie moje intencje. Nic, absolutnie nic na świecie nie zastąpi tego uczucia. Uczucia współtworzenia z kompozytorem, mimo jego nieobecności. Uczucia dawania tym siedzącym za plecami dyrygenta i słuchającym w największym skupieniu owych głębokich, aż do najdalszych czeluści ludzkiego wnętrza przeżyć, jakie ten szczególny utwór z sobą niesie. Wszystko, co można powiedzieć po końcowym „Amen”, to Boże, dzięki, że dałeś mi tę możliwość. Ja dodatkowo jeszcze dziękuję moim zmarłym rodzicom, a szczególnie Matce, za to kim jestem, za to, co mi dała, za Jej miłość i opiekę, którą czuję nieraz tak mocno, jakby była gdzieś bardzo blisko. Dedykowałem ten utwór również mojemu, zmarłemu kilka dni wcześniej Bratu. Oni wszyscy wiedzieli, że to było dla Nich.
Dodam tu, że Ania Kostrzyńska, na kilka dni przed koncertem zwierzyła mi się, że obydwa koncerty,- i ten w Maryland i ten w Katedrze dedykuje swojemu, ukochanemu Dziadziusiowi, przy którym sie wychowała, spędziła dzieciństwo i młodość i którego kochała bezgranicznie, a który odszedł zaledwie na dwa miesiące przed naszymi koncertami. To właśnie żal za nim i ból po jego śmierci zabrał jej głos i poważne próby rozpoczęła dopiero w październiku. Rozumiałem Anię, jak nikt inny chyba; przecież straciłem moją matkę, będąc na emigracji i w dodatku bez prawa powrotu. Ona poleciała na pogrzeb Dziadka, a to jeszcze bardziej jątrzyło ból, bo inaczej przeżywamy z daleka, a inaczej zbliska. To ludzkie.
Przyznam jednak, że to dodaje czegoś niesamowitego i niewytłumaczalnego naszej świadomości. Właśnie to, że chce się zaśpiewać dla tych, których już nie ma, a którzy bardzo chcieliby być świadkami naszej sztuki. Czuje się wtedy w duszy coś na kształt uroczystej mszy św. Ku pamięci najbliższych, którzy odeszli… i…chyba wzbogaca to nasze kreacje.
Owacje po Angelus trwały szczególnie długo, ale to zrozumiałe; były przecież dla solistki, dla orkiestry, dla chórów, dla Kilara, no i pewnie trochę dla mnie. Zeszliśmy w końcu ze sceny, ale musieliśmy wrócić do kolejnego ukłonu, jednak publiczność dawała nam znać, że daliśmy jej wspaniałą dawkę muzycznych uniesień. Powrót za scenę, cichną oklaski. Uściskałem Anię w podzięce za wspaniały udział w tej uczcie i oboje wspomnieliśmy, że jednak chóry nie ustrzegły się kiksu. Nie wiem, jak to się stało, – szedł dźwięk podany przez orkiestrę, a jednak chóry zdetonowały o pół tonu i to w miejscu w którym solistka bierze od nich nutę do uderzenia w drugie A. ten jedyny moment sprawił, że Ania miała łzy w oczach. Wejście chórów wybiło ją z tonacji, widziałem, jak walczy w umyśle o czystą nutę i to właśnie ona, przebijając uparcie trzymające się o pół tonu niżej chóry, powróciła do prawidłowego dźwięku i do końca nic już się nie wydarzyło. Publiczność nie zauważyła, ale artysta przeżywa to, jak klęskę, jak mękę, na którą nie zasłużył. Dla wszystkich muzyków jasnym jest jednak, że nie jest to klęska, a wręcz zwycięstwo…jak u boksera, który wstaje z desek, po piorunującym ciosie i walczy dalej, aż do ostatniego gongu. Takie coś może się zdarzyć tylko istotom żywym, bo właśnie żywi ludzie, a nie maszynki wykonywali tę muzykę. I ja nie mam do nich o to pretensji. Przyczyną czasem może być właśnie owo głębokie przeżywanie muzyki, które rozluźni koncentrację na ułamek sekundy i…nieszczęście gotowe.
Wziąłem kilka głębokich oddechów, jeszcze raz uściskałem Anię, bo naprawdę zaśpiewała wspaniale i zdecydowałem ruszyć z powrotem na podium. Po drodze, rzuciłem do publiczności, która przywitała mnie żywiołowymi oklaskami żart, mówiąc: Sorry, I am back, przepraszam, że wracam na scenę), co spotęgowało oklaski i wywołało gromki śmiech. I znów chwila skupienia oczy na orkiestrę, na chóry i… ruszył Militarny Polonez A-dur wielkiego Fryderyka. Osiem taktów wstępu i zaproszenie dla chórów, aby dołączyły i niech zabrzmią „trąby i puzony”. Jedyny chyba utwór fortepianowy Chopina tak zgrabnie przez Głazunowa zaadoptowany na orkiestrę symfoniczna z chórem. Połączone chóry zabrzmiały znakomicie. Utwór zaskoczył wszystkich, bo przeciętny słuchacz nie wie nawet, że istnieje taka jego wersja. Chóry szły, jak tajfun w pełnych energii frazach, orkiestra dawała popis swoich umiejętności i tworzyliśmy ten wspaniały utwór wszyscy, jakbyśmy byli jednym, wielkim instrumentem; sto sześćdziesiąt osób! Chyba sam Chopin byłby zadowolony. Ostatni akord, burza oklasków. Proszę orkiestrę, by powstała z miejsc, kolejna burza braw, okrzyki. To, na co artyści czekają, bo ciężko pracują, wyrzekając się codzienności, rozrywek, życia rodzinnego, by tworzyć, by dawać piękno światu.
Sheldon prosi wszystkich artystów na scenę; sam otrzymuje olbrzymie brawa, po nim wchodzi Jacek Sykulski, równie serdecznie nagrodzony owacjami; do dwóch panów dołącza Anna Kostrzyńska i gdy ukazuje się zza wielkiego filara, podtrzymującego bok proscenium publiczność wstaje i owacją na stojąco dziękuje tej znakomitej artystce za dwie, cudowne kreacje. Mogąca sprawiać wrażenie wyniosłej damy artystka, kłania się jednak w głębokim skłonie ze skromnością nastolatki. Brawa nie milkną, więc nie wypada mi wychodzić na scenę, choć Sheldon już drugi raz wywołuje moje nazwisko, jako, „guest conductor” – gościnnie dyrygujący – , odczekuję jeszcze chwilę pozwalając publiczności admirować moją młodą przyjaciółkę, w końcu decyduję się wynurzyć zza kulisowych ciemności i…ku mojemu zdumieniu brawa nabrały jakby nowej energii. Patrzyłem ponad głowami, aż pod sufit balkonu. Wszyscy stali i dziękowali nam, polskim artystom, za polską muzykę na koncercie zorganizowanym przez Amerykanów. Koncercie, któremu organizatorzy dali na afiszach tytuł „To Poland”, co można w luźnym tłumaczeniu przetłumaczyć – „Dla Polski”. Cóż może być cudowniejszego, niż takie właśnie połączenie ludzi różnych nacji? Szlag by trafił te wszystkie wojny, terrory i ten cały ludzki bandytyzm. Ale poza dawnymi królami i magnatami, którzy byli mecenasami sztuk pięknych i opiekunami artystów nie słyszałem o głowie, jakiegokolwiek współczesnego państwa, aby w swoim orędziu powiedział, że kultura, a w szczególności muzyka będą najważniejszą częścią działań jego rządu. Cdn…
http://www.youtube.com/watch?v=iu_6aYHYqRw  – Polonaise A-Major, Military
http://www.youtube.com/watch?v=1XD1_MixPUc – Vocalize – audio
http://www.youtube.com/watch?v=OgxKN4sMhw4 – Vocalize – video
 

1 Komentarz do “Koncert Roku 2007, Odc. 6”

  1. Leszek Puch- 09 gru 2007 o 9:14 pm

    Nie wiem ,czy bardziej podziwiac mam Panskie dokonania
    muzyczne czy wspaniale ” pioro” narratora . Zdecydowanie jednak jedno i drugie . Jakze szczodra dla Pana jest Muza sztuki,obdarzajac go talentami ,budzi to zarazem podziw i zazdrosc…
    Mam zaszczyt i przyjemnosc zaliczac sie do tych szczesliwcow , ktorzy znaja i podziwiaja Pana osobiscie.
    Z niecierpliwoscia oczekuje nastepnych koncertow rozslawiajacych polska muzyke oraz odcinkow Panskiego „piora” opisujacych zmagania i kulisy zwiazanych z ich animacja.
    Z wyrazami szczerego podziwu i szacunku

    Meloman.

Trackback URI | Comments RSS

Zostaw Komentarz