Polska po latach. Odc. 3

12 sierpnia, 2007

Wybrałem się do ojczyzny po czterech latach i jak zwykle oczekiwałem szokujących zjawisk, jak wtedy, gdy leciałem tam pierwszy raz po trzynastu latach. Szoku nie było. Może tylko niektóre centra handlowe zadziwiły mnie amerykańskim rozmachem, może Polacy zrobili się barwniejsi, weselsi.

Pięć dni w Warszawie zrobiły na mnie wrażenie o tyle jeszcze pozytywne, że w znakomitej większości dyskusji i rozmów wychodziło mi, że politycznie rzecz biorąc spotykałem ludzi o tych samych poglądach, co ja. A jakie są moje poglądy? Mówiąc krótko: linia PiS-u. Leeper i Gertych – out. Oczyszczenie Polski z komunistycznych plew, rozliczenie „grabarzy polskich nadzieji” (to cytat tytułu książki St. Michalkiewicza).Alternatywa? Nowe wybory i albo zdecydowana większość dla PiS-u, albo ostateczność: PiS/PO. Nie odwrotnie. Dosyć „Popisów”!

W drodze na południe, pociągiem „Intercity” już po pół godzinie od startu wybiłem sobie z głowy, że cała Polska też myśli tak, jak inteligencja w stolicy. Pasażerowie w moim przedziale z dziwnym zakłopotaniem patrzyli na trzymaną przeze mnie Gazetę Polską – Tomasza Sakiewicza i leżące obok Dzienik i Czas Najwyższy – Janusza Korwina-Mikke. Okazało się, że albo nie czytają nic – bo szkoda czasu, albo czytają Wybiórczą, przepraszam, Wyborczą, lub Rzeczpospolitą, zaś z programów telewizyjnych najchętniej oglądają TVN. Te „moje” czasopisma czytam regularnie w Nowym Jorku. Oni nie wiedzą o nich mieszkając w Polsce. Nie mam komentarza. Rozmowa nie skleiła się, bo jeden pan zrezygnował, wyłączając się z dyskusji machnięciem ręki po moim stwierdzeniu, że Polska może się zmienić tylko pod rządami Kaczyńskich. Pozostali poczęli puszczać przewlekłe pojrzenia na śmgający za oknami przepiękny krajobraz Polski. Zarzuty były te same, co kiedyś w stosunku do rządów komunistycznych: złodzieje, karierowicze itp. Byłem przerażony. Moim nastepnym przystankiem był mój dom w Rybniku, ale już następnego dnia pojechałem do Żywca i tu niespodzianka. Mój Bliźniak, – tak, mam brata bliźniaka, ale, jak on to właśnie interpretuje, na szczęście jesteśmy dwujajowi, czyli niezbyt do siebie podobni. No, więc Bliźniak zaskoczył mnie tym, że ledwie zdążyłem się przywitać z rodzinką, zabrał mnie do bliżej nieokreślonego ośrodka rekreacyjnego, którego nie kojarzyłem z dawnych czasów. Tam właśnie czekała na mnie niespodzianka: Zjazd maturzystów 1967. Jakby to powiedzieli Amerykanie: „Class 1967”. Coś niesamowitego. Były trzy klasy A – koedukacyjna (moja), B i C żeńskie. Przyjechało czworo naszych wspaniałych wykładowców i wszyscy witali się z sobą beż żadnego problemu rozpoznając każdy, każdego. Tymczasem ja, po pierwsze zszokowany faktem spotkania kumpli z ławki licealnej po czterdziestu latach – uświadomiono mi, że przegapiłem trzy spotkania,- po drugie oni spotykają się z sobą co pięć lat, niektórzy częściej, a ja nie widziałem ich pół wieku (no, bez 10-ciu lat). Tymczasem oni wszyscy wiedzieli, że Bliźniak mnie przyprowadzi, więc mimo widocznych zmian, zwłaszcza w mojej bujnej ongiś, kruczo-czarnej fryzurze, nie mieli ze mną problemu. A mnie było głupio, że o ile moją klasę rozpoznałem wlaściwie bezbłędnie, to z B i C miałem spore kłopoty.

Kompletnie niesamowita jest natomiast kondycja i zewnętrzny wygląd obecnych na zjeździe wykładowców. Miałem wrażenie, widząc matematyka, że za chwilę wyskoczy na stół i będziemy pisać kolejną z jego ulubionych „kartkóweczek”. Prof. Miodoński siał taki strach wśród uczniowskiej gawiedzi, że przy dzisiejszych idiotycznych eksperymentach z bezstresowym (czyt. bezkarnym) wychowaniem, nie zatrudniliby go w żadnej szkole. A ileż on miał szacunku u nas, jak bardzo teraz byliśmy otwarci, aby okazać mu naszą głęboką wdzięczność.

Pani prof. Krystyna Bury, absolutnie mój pedagog numer jeden. Polonistka, która przyszła do naszego Liceum Pedagogicznego zaraz po ukończeniu studiów. Była więc starsza od nas zaledwie o kilka lat, ale respekt, jakim darzyliśmy tę młodą, piekną polonistkę był absolutnie szczery, prawdziwy i bezdyskusyjny. Jako kandydaci na przyszłych predagogów nie musieliśmy w ogóle mieć zajęć z metodyki. Wystarczyło obserwować „Piękną Krystynę”, aby wbijać sobie do glów, jak nauczyciel powinien być przygotowany do lekcji. No i ta jej pasja. To właśnie ona, stała się moim mentorem, drogowskazem. I choć „poszedłem w muzykę”, milość do języka polskiego, jako przedmiotu, jako języka ojczystego pani profesor wbiła we mnie tak mocno, że nie wyobrażam sobie życia bez pisania, bez czytania. Te konkursy recytatorskie stopnia szkolnego, miejskiego, wojewódzkiego. Lektury i ich wspaniałe omawianie, a potem te opracowania przeróżnych tematów. Jakżesz to było cudowne. W piątej klasie odbiło mi i wbrew woli mojej ukochanej Rodzicielki chciałem zdawać do szkoły teatralnej. Z dwóch powodów: 1- bo uwielbiałem teatr i film, 2 – bo miałem przewrócone w głowie na punkcie mojego wyglądu (ale to wina kobiet i dziewcząt, przecież nie mogłem nic poradzić, że się podobałem), i pani Krystyna sprowadzila z teatru w Bielsku, aktora, który ustawiał mi dykcję, interpretację itp. Pracowali nade mną kilka tygodni, a po egzaminie w krakowskiej PWST otrzymałem list z gratulacjami za zdany egzamin i jednoczesną informacją, że niestety z braku miejsc nie zostałem przyjęty. Zdawało 210 osób, przyjęto…7. Polska sztuka filmowo-teatralna do dziś nie wie, co straciła. A ja mam tylko jedno do przekazania pani profesor: Dziękuję Pani Krystyno,- za wszystko; moje młodzieńcze wiersze, które pani jedynie mogła czytać i nigdy ich nie krytykowała, nawet gdy były bardzo nie na „komunistycznym czasie”, oraz, a właściwie przede wszystkim, za te najwspanialsze słowa wypowiedziane na szkolnym korytarzu, pod oknem, na wprost schodów, po moich strasznych problemach wywołanych fałszywym oskarżeniem. Znalazła pani tę krótką chwilę, aby powiedzieć mi słowa, które do dziś mają w moim sercu szczególne miejsce: „Ja ci wierzę, wierzę, że jesteś niewinny; W twoim życiu widzę cię tylko w dwóch możliwych wersjach: albo będziesz bardzo zły, albo bardzo dobry; albo wielki, albo zero. Nie widzę dla ciebie nic pośrodku. Ty zdecyduj, którą drogą pójdziesz”. To był dla mnie wstrząs; kim jestem, kim mam być; gdzie iść, jaką drogę wybrać? Polonistka psychologiem i to jakim. Tak, Drogi Czytelniku ongiś to byli nauczyciele. Aliści szlag trafił wszystko, gdy do rzeczy zabrali się komunistyczni eksperci od ekperymentów na młodzieży. Polikwidowano „Pedagogi”, SN-y, a do zawodu poczęli przychodzić kompletnie nie przygotowani i, co najgorsze bez tego wewnętrznego głosu, zwanego powołaniem, ludzie, którzy jęli dalej ekpsrymentować, aż okazało się, że problemy przerosły wszystkich. Myślę, że moje przemyślenia o współczesnej pedagogice powinienem spisać w zupełnie oddzielnym artykule. A jest o czym pisać pisać. 

Kolejnym pedagogiem z naszego tamtego „Pedagoga”, bo tak nazywali nasze Liceum ci z Ogólniaka (my zresztą też), była pani Twardowska – WF-istka. Ale najbardziej ją pamiętamy ze wspaniałych tańców, które przygotowywała z nami na 750-lecie Żywieckiego Grodu. Cóż to za wspaniały okres naszej licealnej przygody: tańce, orkiestra -grałem na trąbce-, chór i cała seria koncertów przy wypełnionej do ostatniego miejsca sali.

No i wreszcie nasza wspaniala „Bibliotekarka”, pani Lewicka. Cierpliwa przy tych „przetrzymywanych” lekturach i zawsze świetnie zorientowana, co jest, a co nie jest warte czytania oprócz lektur.

Dogłębnie zabrakło mi obecności dwóch wspaniałych pedagogów: prof. Mieczsława Biedy – Wołodyjowski: Wielki Człowiek małego wzrostu, oraz tego, który wymościl moją duszę muzyką, umiłowaniem folkloru i działalnością artystyczną w ogóle,- prof. Józefa Miksia. Panie świeć nad ich szlachetnymi duszami. Klopoty z Zieloną Kartą nie pozwoliły mi przylecieć na 25- i 30-lecie, zaś działalność artystyczna w Nowym Jorku uniemożliwiła mi przyjazd na 35-lecie. Bardzo żałuję, że nie mogłem spotkać tych dwóch niezwykłych ludzi. S

potkanie po 40-stu latach było dla mnie czymś niesamowitym. Okazało się, że gdybyśmy mieszkali gdzieś bardzo blisko siebie, to chyba bylibyśmy wspaniałymi przyjaciółmi. Ta szczerość, serdecznosć,- ogromnie mnie to wzruszyło. Większość  moich klasowych przyjaciół jest juz na emeryturze. Póki co, w moim słowniku nie ma tego słowa i wogóle nie wiem, czy kiedykolwiek będzie.  Ale są aktywni. Niektórzy zmienili zawód, do czego zmusiła ich sytuacja ekonomiczna kraju, ale wszyscy pozostali po dawnemu niezwykle sympatyczni, ciepli i przyjaźni. Wspomnieniom nie było końca; i tym wesołym i smutniejszym. Oczywiście wspomnieliśmy i tych, którzy odeszli. Niestety nie tylko spośród naszych pedagogów; z naszej półki też już zabrało kilku. Cześć Ich pamięci. Obiecałem, że stanę na głowie, aby przyjechać na następny zjazd, kiedy by on nie był, nawet za rok.

Moi kochani Rówieśnicy: pokazujmy swoim życiem wszystko, czego ci cudowni ludzie z pokoju nauczycielskiego nas nauczyli, co wpoili nam, jako najwartościowsze cechy pedagoga. Młodzież warta jest każdego wysiłku, aby pomóc jej znaleźć swoje miejsce na ziemi. I to nadal jest nasza rola. Tu w Nowym Jorku, w mojej szkole, na ścianie pokoju do lekcji gry na fortepianie wisi taki slogan: „Never give up on anybody,-mirracles happen every day”, co znaczy: „Nigdy nie rezygnuj z nikogo,- cuda zdarzają się każdego dnia”. Przejęliśmy pałeczkę i musimy dobiec do mety.Pozdrawiam Was wszystkich i do następnego spotkania.

Trackback URI | Comments RSS

Zostaw Komentarz