Oda do Matki
Jan Sporek 22 listopada, 2008
Siedzę na ławeczce w greenpoinckim parku. Czytam gazetę. Taki, co-niedzielny rytuał. Czytam wtedy Gazetę Polską, która przychodzi z kraju w piątki. Kupuję ją u pana Andrzeja przy kościele Św. Stanisława Kostki. Czytam od dechy, do dechy, ale czasem obserwuję życie. Jakiś facet łazi po przeciwległej ścieżce i głośno gada z Polską przez komórkę , na cały park- co kogo obchodzi, jak on załatwia sprawy z rodziną? Ale nadaje na cały głos; „No to Hela ty nie gadaj mi tu głupot tylko załatw to, jak należy” itp. W zakątku dla psów wesołe uganiania czworonogów, ktoś ze swym pieskim przyjacielem defiluje przede mną rozmawiając z czworonogiem. Ścieżką, tocząc wózeczki zbliżają się w moją stronę dwie, młode mamusie. Jedno z dzieci budzi się. W jakiejś dziwnej panice mamusie zatrzymują się przy ławeczce naprzeciwko. Siadają.
-No to miałam spokój, psiakrew.
-Wiesz, to zawsze tak. One jakby nawet we śnie czują, że z sobą gadamy i muszą nam przeszkodzić.
-Cholera, żeby choć chwilę dały odpocząć. Mówię ci, ja już czasem mam powyżej dziurek w nosie. Cały dzień z dzieckiem, Gienek, jak przychodzi z roboty chce obiad, raz w tygodniu pranie…
-Mnie to najbardziej denerwują zakupy – przerywa jej koleżanka.
Młoda mamusia wyjęła z siatki za oparciem dziecka butelkę z jakim płynem przypominającym mleko w proszku, wsadziła smoczek, którym zakończona była butelka w usta dziecka, a to łapczywie poczęło wysysać z niej prawdopodobnie smaczną potrawkę.
-Nie lubisz łazić za ciuchami?
-Coś ty, to akurat uwielbiam. Ja mówię o tych wszystkich delikatesach, albo tym całym Costco.
-Wiesz, ja też za tym nie przepadam.
-Mówię ci, jak przychodzi wieczór, to jestem wykończona.
-A dopiero się zacznie, jak te nasze pociechy pójdą do szkoły; lekcje, odprowadzanie, przyprowadzanie.
-Masz pralkę?
-Na szczęście tak. Nie wyobrażam sobie chodzenia do pralni.
-No, a ja muszę. Ten nasz cholerny właściciel nie chce się zgodzić. A ja już jestem u kresu sił.
-To współczuję.
Nie chciałem uwierzyć, że słyszę, co słyszę. Próbowałem czytać, ale jakoś mi nie szło. Gapiąc się w tekst rozpoczętego artykułu zatopiłem się w refleksje z lat dzieciństwa i młodości. Zobaczyłem moją Matkę. Zawsze będę to słowo w odniesieniu do Niej pisał dużą literą. Ojciec zmarł, kiedy ja z bliźniakiem miałem dwa i pół roczku. Starszy brat miał dziesięć, a siostra osiem. Starsi mieszkańcy Rajczy wspominali często, że z Bliźniakiem biegaliśmy za grabarzem, rzucając w niego kamieniami, bo pogrzebał nam tatusia. Z czworgiem dzieci pozostała trzydziestotrzyletnia kobieta; dom, gospodarstwo, dobytek, pranie w baliach, płukanie w płynącej przez podwórko rzeczce, noszenie wody ze studni, w ogrodzie oddalonej o prawie sto metrów, prasowanie zelazkiem na duszę, wizyty w szkole w sprawach starszego rodzeństwa, potem w naszych.
Pełny etat w sklepie obuwniczym i prace zlecone, jako księgowa GS. Nie pamiętam chwili, w której powiedziałaby „jestem zmęczona, dajcie mi spokój”. To Ona czytała nam Pana Tadeusza i inne dzieła Wieszcza. Bliźniak do dziś recytuje „Trzech Budrysów”, poezję Kochanowskiego i Reja. To Ona skłoniła mnie do gry na skrzypcach, gdy miałem sześć lat.
Nie pamiętam niewyprasowanej koszuli, spodni, a wykrochmalona, wyrzęta w maglu pościel tuliła do snu przy jej kołysankach. Wysokie, kaflowe piece, w których trzeba było codziennie palić, przynosząc z komórki zwanej drewutnią drzewo i węgiel grzały nasze pokoje. Matka chodziła z nami na grzyby, uczyła przyrody, uczyła samodzielności. Nauczyła prasować, cerować, czytać i pisać, wtym operowania piórkiem redis, czyli kaligrafii. Pilnowała, abym w wieku sześciu lat nauczył się nut. Pamiętam Jej postać za stołem, kiedy, żegnając się z nami na dobranoc nasuwała skarpetę któregoś z nas na odwróconą do góry dnem szklankę i przygotowywała się do cerowania wytartych w niej dziur i do późno-nocnej pracy dla nas. Wiozła mnie na saneczkach do wujka Karola, który nastawiał połamane kości wszystkim mieszkańcom Rajczy, gdy po nieopacznym zjeździe zza kościelnej góry złamałem rękę, a potem musiała słuchać moich wrzasków, gdy wujek dokonywał swojego dzieła. Trzymała mi głowę, gdy dostawałem torsji po zżarciu czegoś niedozwolonego – najczęściej niedojrzałych owoców. Chodziła z nami do kina, ale też pokazywała, jak obrabia się grządki z warzywami, jak okopuje się ziemniaki i zbiera plony. Zabrała nas do Bielska – 2 godziny jazdy pociągiem, abyśmy zobaczyli „Krzyżaków”, bo w Rajczy nie było wtedy „panoramy”, a Trylogię przeczytaliśmy zanim doszliśmy do klasy, w której była lekturą. Namawiała do czytania Arkadego Fiedlera; te wspaniałe przygody, te Amazonki, te śpiewające ryby Ukajali, czy Alfreda Szklarskiego (urodzony w Chicago, w wieku 14 lat przyjechał z ojcem do Polski) i te osiem, czy dziewięć przygód Tomka. A nade wszystko uczyła szacunku do ludzi, szczególnie starszych i szacunku do pracy; jakiejkolwiek pracy; w domu, w polu, w obejściu łącznie z wyrzucaniem nawozu spod tyłków czworonożnego dobytku. Cała była miłością i poświęceniem i nigdy nie słyszałem: mam już tego dość. Budziła nas rano, a na stole czekało śniadanie, ale najpierw pacierz. Znane były w całej Rajczy Jej karteczki zostawiane rano na stole, gdy byliśmy już starsi: spis rozporządzeń na cały dzień. I odfajkowywaliśmy jedno po drugim, by zasłużyć na wyjście do kina, wyskoki z kolegami, kawiarnie itp. Prowadziła do kościoła, a w maju obowiązkowo na nabożeństwo majowe, w czerwcu Litania do Serca Jezusowego. Uczyła ministrantury po łacinie, te wszystkie Confiteor, Ed cum Spirituo, itd, i dużo z nami, szczególnie ze mną śpiewała; Bliźniakowi jakoś muzyka nie wchodziła. Była na wszystkich występach szkolnych i pozaszkolnych. Na wycieczce GS-owskiej do NRD kupiła mi za wszystkie pieniądze trąbkę, a sobie zaledwie jedną parę rajstop. I to dzięki Niej grałem w licealnej orkiestrze na tym codownym instrumencie. Dopingowała, gdy z Bliźniakiem zdobywaliśmy laury w powiatowych i wojewódzkich zawodach gimnastycznych, przychodziła do parku, gdzie grałem w siatkówkę, by kibicować mojej drużynie, także samo na boisko, gdzie w klasie LZS (czy te ludowe kluby sportowe jeszcze egzystują? – a gdzie tam -nie ma już społeczników) toczyliśmy nożne boje z drużynami powiatu żywieckiego. Podobnie pamiętam moje ciocie i matki moich przyjaciół z dzieciństwa. Dorośli usypywali nam skocznię na górce za kościołem i organizowali w niedzielne popołudnia „mistrzostwa” w skokach narciarskich, zanim dorośliśmy do skakania na „zawodowej” skoczni, której mistrzem był słynny, przedwojenny skoczek Antoni Wieczorek. Nagrodami za skoki na usypanej skoczni była…czekoladka „Danusia”. Do dziś pamiętam jej smak. A skoki na „dużej” skoczni, to już była impreza na skalę Zakopanego -tłumy ludzi, stoiska z kiełbaskami, gorącą herbatą, sokami, piwem, numery na piersiach, puchary, trzyfugowe narty z zapięciami „kandahar”.
Co zmieniło się w organizmach współczesnych matek, że tak szybko się męczą? Co zmieniło się we współczesnym świecie, że słowo MATKA, tak niewiele już znaczy?
Demokracje i jej idiotyczni biurokraci powymyślali bzdury odbierając rodzicom ich prawdziwą rolę wychowawców i opiekunów. Dali dzieciom prawo skarżenia rodziców, prawo występowania przeciwko nim, gdy tylko zrobią coś niezgodnie z wolą swojej pociechy. W życie rodzinne poczęło wchodzić prawo, które nałożyło na rodzicieli strach przed popełnieniem czegoś, co mogłoby stanąć-w opinii fachowców od wychowania-w sprzeczności z nim.
A ja dziękuję Bogu, że miałem taką Matkę i gdybym miał się urodzić po raz drugi i gdyby Ona mogła urodzić się ponownie, to właśnie Ją chciałbym mieć znów za Matkę. I żadne prawo nie miałoby wstępu pod nasz dach oprócz praw, które ustaliłaby Ona.
Dziękuję Ci Mamo, za wszystko.
A jak to było z naszą młodością, proszę przeczytać poniżej.
teraz to chociaz rozumiem dlaczego jestes wielkim czlowiekiem.Wychowanie i tylko wychowanie.