Odchodzą WIELCY
Jan Sporek 19 lipca, 2009
Należał do moich wzorców, kiedy składałem egzaminy w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie; Zbigniew Zapasiewicz – jeden z najwybitniejszych aktorów polskiego teatru i filmu. Gogolewski, Hanuszkiewicz, Holoubek, Łomnicki, Zapasiewicz; dla nich szło się do kina, dla nich otwierało się telewizor, aby obejrzeć Teatr Telewizji. Było się na kim uczyć, było się kim zachwycać. Pół roku przed moim egzaminem tragicznie zginął największy idol i gwiazda tamtych, późnych lat 60-tych – Zbigniew Cybulski. W ubiegłym roku, przy okazji wizyty w Polsce, odwiedziłem z moimi przyjaciółmi z talewizji katowickiej grób Cybulskiego na katowickim cmentarzu. Niechcący dotknąłem tablicy nad płytą grobu.
-Cybulski ma tablicę z plastiku? – zapytałem z niedowierzaniem.
-Tak – odparła Dagmara Drzazga, reżyserka
-Zdziwiony?- zapytał Miecio Chudzik, kamerzysta.
-Zdruzgotany – odparłem smutno i z niejakim oburzeniem w środku mojej duszy.
-Wszyscy byliśmy, gdy wyszło, że z grobu Zbigniewa Cybulskiego skradziono mosiężną tablicę upamietniajacą jego życie i datę śmierci – głos Dagmary dziwnie się załamał na ostatnich dwóch słowach.
Spojrzeliśmy na siebie celując w głębię oczu i środek naszych dusz i nie powiedzieliśmy już nic więcej.
W drodze powrotnej do Stanów, w samolocie ponownie przyszło tamto, niewypowiedziane głośno pytanie: kim trzeba być, aby ukraść tablicę z grobu wiecznie odpoczywającego? Czy to różnica, że był to akurat Cybulski? Oczywiście, że nie. Ten czyn sam w sobie jest barbarzyństwem i nie usprawiedliwia go ani bieda, ani chęć zarobku, ani żadna inna okoliczność.
Odchodzą wielcy. Jakie to dziwne; w czasach zatęchłej komuny, w każdy poniedziałek o godzinie 20-ej nie robiłem nic, nie planowałem wyjść, nie planowałem gości; był Teatr Telewizji. I byli ONI. A przed NIMI Dymsza, Opaliński, Ćwiklińska, Hańcza, Kobiela, Czyżewska, Kwiatkowska-Lass i cała plejada cudownych artystów sceny i filmu. Dziś, 20 lat po „odzyskaniu wolności” telewizja jest….ech, szkoda gadać.
Nazwisko Zapasiewicza dawało gwarancję, że będzie uczta dusz. Fenomenalne aktorstwo, charakterystyczny głos, specyficzne -tylko jego – ruchy, spojrzenia. Głos Zapasiewicza, gdy używał go w tym jego (ulubionym chyba) półszepcie, był wręcz przygniatający prawdziwością wyrazu. Boże, jak ONI grali głosem…
Miał być chemikiem i nawet studiował przez rok na wydziale chemii w Politechnice Warszawskiej. Całe szczęście, że zmienił kierunek i uczelnię. Ukończył szkołę teatralną w 1956 roku i wtedy też zadebiutował rolą Ewarysta Galois w „Ostatniej nocy”, Leopolda Infelda. W filmie zadebiutował dopiero dziewięć lat później, ale też od tego pierwszego filmu, – znakomitego debiutu, w roli księdza w „Wianie”, Jana Łomnickiego, do ostatniego filmu pt. „Nadzieja” z 2007 roku, stworzył dziewięćdziesiąt przeróżnych ról; jedna lepsza od drugiej, a wszystkie na najwyższym poziomie. Łatwo policzyć, że z filmem Zbigniew Zapasiewicz związany był 44 lata. Skoro zagrał w 90, to znaczy, że był tytanem pracy grając dwie role w ciągu roku. Ale to tylko statystyka ról filmowych. Równolegle był teatr. A Zapasiewicz grał kolejno w teatrach: Młodej Warszawy, Klasycznym, Współczesnym, Dramatycznym, Powszechnym, Polskim. Od 1987 wykładał aktorstwo w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Warszawie; był prodziekanem wydziału aktorskiego, docentem na wydziale reżyserii, dziekanem reżyserii i prodziekanem tego wydziału. Grał u tak znamienitych reżyserów, jak Wajda, Kutz, Zanussi, Żebrowski, Brejdygant, Różewicz, Borowczyk, a nawet u Holoubka w „Mazepie”, Słowackiego.. Sam natomiast reżyserował telewizyjne spektakle teatralne „Pan Cogito”, i „Powrót Pana Cogito” wg Zbigniewa Heberta. Zapasiewicz był nieprawdopodobnie zafascynowany poezją Herberta i stał się bodaj najwybitniejszym odtwórcą poezji tego genialnego poety.
Pozostanie w naszej pamięci, jako wielka część polskiej kultury w ogóle, a teatru i filmu w szczególności. Wielki aktor i wielki człowiek.
Pan Bóg zdecydował, że wezwie do siebie innego wielkiego intelektualistę i wielkiego człowieka, tego, który niegdyś powiedział: „Kto mówi, że Boga nie ma i jest wesoło – sobie kłamie”. O ile Zapasiewicz to Parnas polskiego aktorstwa, o tyle Leszek Kołakowski, bo jego to odejście przykryło żałobą polską naukę, był megagwiazdą światowej filozofii. Świadomy antykomunista doświadczył komunistycznego „dobra” w całej pełni. Był przykładem kompletnego nieliczenia się reżimu z naukowcami; po Marcu-68 odebrano mu katedrę filozofii na Uniwersytecie Warszawskim. Wyemigrował i pozostał niezłomnym patriotą dając dowód, że skoro Ojczyzna nie pozwala rozwijać skrzydeł należy to zrobić na obczyźnie (nie on jeden). Słynny Oksford stał się miejscem jego ostatnich 40-tu lat życia. Wykładał wszędzie, a na jego wykłady garnęły nieprzebrane tłumy studentów i naukowców zafascynowanych zarówno jego myślą, jak i sposobem prowadzenia wykładów. Popularność Kołakowskiego momentami sięgała popularności gwiazd muzyki pop. Był filozofem rozpatrującym zagadnienia religijne, ale też i rozprawiającym się z doktryną marksistowską. Pierwszym tekstem, jaki skonfiskowała cenzura i który zaczął funkcjonować w tzw. „drugim obiegu” by tekst napisany w 1956 roku, zatytułowany „Czym jest socjalizm”.
Kołakowski miał nieprawdopodobną łatwość przekazywania trudnych informacji. Specyficzny humor, dzięki któremu „upraszczał” swoje wykłady, a i książki. „13 bajek z Królestwa Lailonii”, „Rozmowy z Diabłem”, to nic innego, jak przypowiastki analizujące zagadnienia i paradoksy filozoficzne, pełne kpiarskiego humoru, a przy tym w przystępnej, atrakcyjnej formie literackiej.
Słynne jest jego „Dziesięć mini wykładów o maxi sprawach”, nagranych dla telewizji polskiej w 1996 roku, a potem wydanych w formie książkowej. Mówi w nich o władzy, tolerancji, zdradzie, równości, sławie.
Leszek Kołakowski był bezdyskusyjnie największym filozofem polskim przełomu XX i XXI wieku. To ogromna strata dla Polski i polskiej nauki. Pozostaną po nim książki, pozostaną fantastyczne cytaty, jak np: „Cała nasza cywilizacja jest dziełem lenistwa”. Zainteresowanych odsyłam do twórczości Leszka Kołakowskiego. Jest niezwykle interesująca. Och, gdyby tak politycy zechcieli choćby w te jego „złote myśli” na chwilkę się wgłębić.
Dokładnie w dzień śmierci Leszka Kołakowskiego, 17 lipca, obchodziliśmy 40 rocznicę śmierci Jerzego Zawieyskiego. Polskie media wspomniały jedynie, że „zmarł tragicznie”. To zdecydowanie za mało. Nie można wykluczyć, że został zamordowany. Człowiek, który ukrył w swoim mieszkaniu przedwojennego komunistę, Edwarda Ochaba, sam nie będąc komunistą. W latach stalinizmu nie splamił się niczym. Uwierzył w dobre intencje i patriotyzm Gomułki, ale w Marcu 68, przejrzał i dostrzegł cale zło, ukryte pod hasłami komunistycznej propagandy. Przyjaźnią darzył go sam Kardynał Wyszyński. Był dzień 10 kwietnia, 1968. Zawieyski wygłasza swoją słynną mowę sejmową. Mówi wprost do Gomułki, wypomina pobicie „Kisiela”, protestuje przeciw represjom wobec studentów, przeciw ściągnięciu mickiewiczowskich „Dziadów”, w reżyserii Kazimierza Dejmka z programu Teatru Narodowego. I po śmiertelnej ciszy w sejmowych ławach, nagle usłyszał prymitywny rechot Gomułki. I rozpętała się orgia chamstwa partyjniaków w sejmie, jakiej nie było od czasu, gdy PPR-owcy niszczyli Mikołajczyka. Zawieyski już wiedział, że to jest jego koniec, ale z niczego się nie wycofał. Usunięto go z Rady Państwa. Po wylewie, w 1969 łaskawie udostępniono mu miejsce w klince rządowej. Dziwny to był szpital, gdzie w równie dziwnych okolicznościach zmarło w dość spore grono zacnych ludzi: Tadeusz Borowski-ponoć zatruł się gazem; żył dwa dni, ale go…nie odratowano. W tejże klinice zastrzelił się Władysław Kowalski, pisarz proletariacki, – nie wyjaśniono, kto dostarczył mu pistolet i czemu się zatrzelił. Maria Dąbrowska zmarła tam nie kończąc książki pod znamiennym tytułem „Przygody człowieka myślącego” (czyżby zapowiedź herbertowskiego „Pana Cogito”…?) No i wreszcie Antoni Słonimski, wówczas już dysydent przywieziony tam po dziwnym wypadku samochodowym. A Zawieyski? Nie dopuszczano do niego wizyt. Odmówiono nawet księdzu prymasowi. Dotknięty wylewem krwi do mózgu, na wpół sparaliżowany, „jakimś sposobem” zdołał przeskoczyć wysoką balustradę i rzucił się z okna w ramiona śmierci…
Niech Bóg obdarzy łaską dusze tych WIELKICH, a my pamiętajmy o nich i spróbujmy ciągle czegoś uczyć się z ich życia.
Coz za cudowna polszczyzna. nie moge uwierzyc, ze napisal to czlowiek bedacy od ponad 20 lat poza krajem. A zakres wiadomosci….IMPONUJACE!!! Jezeli nie jest Pan geniuszem, to jest Pan niewatpliwie po prostu Wielki. Jestem mile zaskoczony, ze spedzil Pan w moim miescie dwa lata w Studium Nauczycielskim. W budynku na Nowym Swiecie powinni wmurowac tablice pamiatkowa, W pelni podzielam Panska milosc do opisanych Tworcow. A skad u Pana tak fantastyczne wyczucie spraw politycznych?
Popstanowilem przeczytac wszystkie Pana artykuly.
Najmocniej Pana pozdrawiam i zycze zdrowia i sil do dalszej pracy. Gratuluje wspanialego Jubileuszu. A w Polsce jakos nie wiemy nic o Panu i Pana dzialalnosci.
Andrzej Gadowski, spod Tarnowa.
Panie Januszu,
dzieki za tak wspanialy artykul oraz doglebne informacje o „WIELKICH”, Pan tez jest WIELKI; poprzez swoja determinacje w poszukiwaniu i dazeniu do prawdy, poprzez swoj muzyczny i literacki talent, poprzez szerzenie kultury polskiej na ziemi amerykanskiej, poprzez elokwentne „pioro” oraz poprzez swoja dzialalnosc spoleczna. Poniewaz jest Pan Wielki – dlatego boja sie Pana wszyscy „mali” – Ci o wybujalych „wielkich” ambicjach – do ktorych nie dorosli, gdyz braklo im talentu. A talent niestety, pochodzi od Boga.
Pan spod Tarnowa pisze, ze w Polsce jakos nie wiedza o Pana dzialalnosci – mozna to wybaczyc.
Nie wiedza o Pana dzialalnosci rowniez tutaj w USA, dlaczego? – dlatego, ze nie interesuja sie niczym w zyciu, z wyjatkiem wlasnych przyziemnych spraw.
Moze, teraz jest troche lepiej po reklamie Pana J.Bakowskiego, kiedy nawolywal do czytania blogu.
Czekamy na ksiazke – prosze spieszyc sie.
Pozdrawiam serdecznie i zycze dalszych sukcesow -Maria