Polska po latach. Odc. 2
Jan Sporek 11 sierpnia, 2007
Wybrałem się do ojczyzny po czterech latach i jak zwykle oczekiwałem szokujących zjawisk, jak wtedy, gdy leciałem tam pierwszy raz po trzynastu latach. Szoku nie było. Może tylko niektóre centra handlowe zadziwiły mnie amerykańskim rozmachem, może Polacy zrobili się barwniejsi, weselsi. Z lotniska odebrała mnie moja dobra znajoma, wioząc na Wawer, gdzie we wspaniałej, pełnej patriotyzmu atmosferze poczęstowany zostałem równie wspaniałym obiadem. Flaczki domowej roboty, przesympatycznej pani-babci Wiesławy. Ojciec mojej znajomej, to były żołnierz Armii Krajowej. Człowiek, który brał udział w Powstaniu Warszawskim, wywieziony na roboty do Niemiec, a w komunistycznej Polsce musiał się ukrywać. Oto, jak pan Ferdynand Kostrzyński, dziadek znanej wśród nowojorskiej Polonii śpiewaczki, Anny Kostrzyńskiej zapisany jest w książce Fr. Wojciechowskiego, „Polska Niepodległa”:
„FERDYNAND KOSTRZYNSKI- ur. 1925 w Warszawie. W PN od 1943, ps. „Fred”, w plutonie ,Konrada” (J. Tężycki), 4 Obwodzie (Praga); kolportaż prasy podziemnej; udzial w akcjach malego sabotażu. Bierze udzial w Powstaniu Warszawskim na Pradze w I Rejonie (Brodno, Pelcowizna) w plutonie ppor. ,Konrada”; po nieudanym ataku na koszary na Golgdzinowie (bardzo slabo uzbrojony pluton PN nie mial żadnych szans z uzbrojonymi w broń maszynową Niemcami) wycofal się (razem z rozbitym plutonem) na ul. Odrowąża, a stamtąd do miejsca zamieszkania. W drugiej polowie sierpnia zostal wywieziony (razem z ludnoscią cywilną) do Pruszkowa, skąd do obozu w Niemczech. Wraca do Warszawy w maju 1945. Zostal powolany do slużby wojskowej w Marynarce Wojennej w Gdańsku, skąd po 4 miesiącach slużby – zagrożony rozprawą sądową jako byly żolnierz AK – ucieka z aresztu i ukrywa się pod przybranym nazwiskiem (Antoni Szymczak) w Szczecinie. Ujawnil się dopiero w 1947 (po amnestii). Powrócił do Warszawy, gdzie po zrobieniu malej matury i następnie uzyskaniu świadectwa dojrzałości – wstąpil na Wydzial Budownietwa lądowego WSI przy Politechnice Warszawskiej. Po uzyskaniu absolutorium pracuje w rożnych instytucjach, ostatnio w Przedsiąbiorstwie Uslug Administracyjno-Mieszkaniowych dla placowek Dyplomatycznych w Warszawie na stanowisku szefa dzialu inwestycyjnego. W roku 1963 rozpoczął dzialalność samodzielną i następnie zalozyl wlasny zaklad modelarski. Praca spoleczna: 16 lat w Zarządzie Cechu Rzemiosl Drzewnych m.st. Warszawy, w tym 8 lat – podstarszy cechu. Od 1983 zalożyciel Stowarzyszenia Stolarzy Polskich; pełni funkcją wiceprezesa. Odznaczenia: KAK, WKP, Z KZ, MW2x, MzW, OAB, OWWoN, Zl. i Sr. M Jana Kilinskiego, HORzem.„
Trzeba widzieć twarze byłych żołnierzy AK, trzeba usłyszeć od nich, jak wdzięczni są nowym czasom, które zalegalizowały takie nazwy, jak NSZ, AK. Czasy, w których ci najwierniejsi z patriotów, myślący po polsku, a nie rosyjsku mogą z dumą obnosić swą przynalezność do tych oddziałów, do historycznych wydarzeń, które potępiane przez komunę, pamięci i szacunku doczekały się dopiero po pięćdziesięciu latach. To oni cierpieli tortury, więzienia, utraty majątków, zniewagę, odsuwanie od życia publicznego. Szykanowani, przetrwali jednak całą komunistyczną euforię idiotów z KC, KW i KP, oraz całej tej rzeszy półgłówków niższych szczebli. Niższych, ale jakże zaangażowanych w marksistowsko-leninowską ideologię. Niestety, o całe pięćdziesiąt lat za późno. Oni byli w stanie poprowadzić Polskę we właściwą stronę.
Pierwsze pięć dni spędziłem w Warszawie, jak zwykle mieszkając w Dziekance (Dom Studencki Akademii Muzycznej), przy Krakowskim Przedmieściu, gdzie po wspaniałym obiedzie zawiozła mnie Bożena, moja znajoma. Uwielbiam tam mieszkać, bo Starówkę kocham do bólu, a poza tym kawiarenki i restauracje na Placu Zamkowym są idealnym miejscem spotkań. Każdy je zna i dociera tam w ciągu kilkunastu minut. Warszawa jest po staremu piękna. Ciągle się rozbudowuje. Nie zawsze logicznie – (zmiany torów w Alejach Jerozolimskich, a praca tylko na jedną zmianę, – w końcu, pomyślałem, – rządzi tu HGW…),- ale widać rozmach. Mnóstwo obcych budowli, o obcojęzycznych nazwach mieszczących się tam biznesów. Stare Miasto jest prawie nienaruszone i przez to tak cudownie piękne, pełne ciepła, historii goniącej zaułkami, turlającej się po Kamiennych Schodach, tupiącej po przed-zamkowym bruku. Pracowałem. I to dość ostro. Spotkania z artystami, których chcę sprowadzić do Stanów, przyjaciółmi, których dawno nie widziałem, wizyty w księgarni muzycznej, spektakl, na Pl, Konstytucji. Wśród spotkanych Waldemar Malicki, Hubert Giziewski, spotkałem też znakomitą dyrygentkę, młodego pokolenia, Monikę Wolińską w innym, równie jednak patriotycznym domu moich nowo-poznanych przyjaciół, państwa Tadeusza i Mirosławy Deszkiewiczów. To bliscy krewni nieżyjącego, wielkiego dyrygenta Stanisława Wisłockiego.
Chcę, aby Monika poprowadziła w Stanach koncert w 10-tą rocznicę śmierci Mistrza Wisłockiego. Była i wizyta w Teatrze Polonia, Krystyny Jandy, ale też wspaniałe spotkanie z moim starym przyjacielem z NY, Danielem Wyszogrodzkim, dziś podporą literacką Teatru Roma, znakomitym i niezwykle cenionym tłumaczem z angielskiego i na angielski. To on jest współtwórcą świetnego widowiska dla dzieci w broadwayowskiej wersji: „Akademia Pana Kleksa”. Świetny facet. Kiedyś, gdy go poznałem zabłysnął znakomitą książką o Rolling Stonsach. Bardziej jest on przyjacielem mojego syna, ale to jakoś tak przeszło na mnie też w dużej części. I wreszcie bardzo prywatne i jakże serdeczne spotkanie z wielka Zdzisławą Donat, spokrewnioną ze mną, polską „Królową Nocy” z mozartowskiego „Zaczarowanego fletu”, gwiazdy Metropolitan Opera oraz jej i moją kuzyneczkę, „moją maleńką, śliczną Madzią, córką moich krewnych, którą onegdaj nosiłem na rękach, a dziś…no, cóż starzeję się, a Magdula nadal śliczna. Nie było zbyt wiele czasu na zwiedzanie, ale podwieczorne włóczęgi poprzez te stare szlaki sprawiały wystarczająco dużo radości i ładowały moje akumulatory. Jedno wszakże mnie nieco drażniło. Otóż, jako czlowiek już w drugiej połowie swojego życia, (a może nie,-mam zamiar dożyć stu dwudziestu lat, żeby zobaczyć, jak ten świat będzie wyglądał w dobie ochłodzenia klimatu), lubię wstawać wcześnie. Przyzwyczajony w Nowym Jorku do porannej kawy dostępnej w każdym sklepie delikatesowym od piątej rano, w ojczystej stolicy niestety, musiałem czekać aż do ósmej trzydzieści. O tej godzinie przygotowywano sklep-kawiarenkę, tuż obok Dziekanki do oficjalnego otwarcia o dziewiątej. „Pożegnanie z Afryką” tak brzmi nazwa tego sklepu-kawiarni oferuje przeróżne rodzaje kawy zarówno do spożycia na miejscu, jak i ziarnistą, lub zmieloną; jednosmakową, albo mieszaną – wybór należy do klienta. Wracają stare, dobre „sanacyjne czasy”. Właśnie tam dostawałem moją poranną kawkę, po znajomości z pierwszego wieczoru, kiedy przeprowadziłem tam aż trzy spotkania. I codziennie mogłem ją mieć na pół godziny przed oficjalnym otwarciem. Obsługa niezwykle miła. Przypominałem sobie w takich momentach stare, PRL-owskie czasy: „ Co, nie widzi, że zamknięte?” Albo: „przepraszam, czy jest kawa ziarnista?” – „Nie ma”. „Pożegnanie z Afryką” oferuje całą gamę różnych kaw. Ja zawsze prosiłem o orzechową. Siadałem przy stoliku na zewnątrz i popijałem moją poranną kawkę, zaciągając się od czasu, do czasu amerykańskimi virginia slims lights. No, cóż, ciągle jeszcze palę, choć znacznie mnie, niż kiedyś.
Zawsze miałem przy sobie jakiś notatnik. Pamięć zawodzi; zdarzenia, spotkania, słowa rozmydlają się i tracą jaskrawość. Oto do drewnianej balustrady okalającej przed-kawiarniany taras podchodzi Rumunka z dzieckiem na ręku: „dajte pane trochę grosza. My nic ne jedli od wczora” – mówi, wyuczony tekst, jak poranną modlitwę. Ranek, – jeszcze nic dobrego nie zrobiłem, -pomyślałem- i wyjąłem pięcio-złotową monetę. Dobry uczynek na powitanie dnia, – poczułem ulgę. Przypomniały mi się te ciężkie czasy początków emigracji. Straciłem pracę i prze kilka miesięcy nie mogłem znaleźć nic na stałe. Jakieś dorywcze roboty. Dramat zaglądał w okna naszego apartamentu nasilając się w mojej wyobraźni, aż do tragedii. Przechodziłem kiedyś koło „Chińczyka” na Nassau Ave. Zapach smażonych w oleju kurczaków ścisnął mi żołądek. Byłem głodny…ale nie miałem czterech dolarów, ani nawet dwóch, żeby kupić parę skrzydełek. Minąłem ziejące owym zapachem drzwi i pognałem do domu. Łzy cisnęły się w oczy i w końcu docierając do środka mojej samotności rozpłakałem się, jak dziecko. Ratunkiem – wtedy jedynym – był mój syn, który pracował popołudniami w jarzynowym u Edka Podsiadło, naprzeciwko Murawski Pharmacy, a przed południem ganiał na lekcje angielskiego do Manhattanu. Jakżesz jednak trudne jest uczucie bycia na utrzymaniu syna. Być w obcym kraju, bez znajomości języka, to jak pływać po oceanie z kiepskimi umiejętnościami pływackimi. We własnym kraju byłem „kimś”. Miałem sporo pieniędzy za prawie dwuetatową pracę. Nie byłem partyjny, więc wysokie, lukratywnie opłacane stanowiska nie były dla mnie. Ale byłem niewygodny. Jeździłem za granicę z zespołem i to ich bolało. Przesłuchiwania, straszenie. Czasem po trzy, cztery godziny. Najdłuższe trwało sześ godzin i pełne było impertynencji, prymitywnego chamstwa i podłości. Decyzja o opuszczeniu kraju była krótka i bardzo stanowcza. Argument prosty: chcę coś robić, chcę tworzyć, chcę rozwijać siebie i dać możliwość rozwoju moim chłopcom. I wyjechałem. Poranna kawa pobudza myślenie. Wspomniałem pana Ferdynanda. Przecież on i jego towarzysze broni byli prześladowani tylko za to, że chcieli innej Polski. Nie chcieli być w PZPR, nie chcieli komunizmu.
Czasy zmieniły jedynie sposób prześladowań. Oni byli katowani, często na śmierć. Więzieni, torutowani, okradani z majątków. Komunizm zmienił tylko metody i środki. Zamordyzm pozostał ten sam.
Musimy kochać tych wszystkich z AK, NSZ i wszystkich innych, którzy narażali i poświęcali swoje życie, aby Polska nie dostała się pod rosyjski but. Nazywano ich bandytami. Uczono nas w szkole, że wywrotowi bandyci tworzyli bandy i przeciwstawiali się „jedynie słusznej linii Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej.I ogłupiano kolejne roczniki powojennego pokolenia jeden po drugim. Starsi wiedzieli, – większość wolała jednak nie mówić. Nawet dawali się przekonywać i stawali się częścią partyjnego organizmu. Ale my, młodzi przez lata trwaliśmy w przeświadczeniu, że ci bohaterowie, to bandycii, wrogowie ojczyzny, wywrotowcy i warchoły. Pranie mózgu od przedszkola. Już jednak lata licealne przynosiły inną świadomość. Dostęp do podziemnych wydawnictw, odwaga niektórych dorosłych, nawet pośród pedagogów do przepuszczania prawdy między wierszami robiły swoje. To uchroniło wielu z nas przed wstąpieniem w szeregi partii. Warszawa była wtedy dla mnie symbolem PZPR. Nie lubiłem stolicy. Kiedy przyjechałem tu w czwartej klasie licealnej byłem pełen zlości na to miasto. Pierwszym obiektem, jaki nam pokazano był prezent od bratniego Związku Sowieckiego: Pałac Kultury. Drugim, gmach Komitetu Centralnego. Kończyłem siedemnaście lat i miałem burzliwy, skandaliczny, jak na owe czasy romans z trzydziestokiluletnią warszawianką, która przyjeżdżała do mojej ukochanej Rajczy na wczasy. I tylko ten romans osładzał mi moją pierwszą wycieczkę do Warszawy. Wręcz nienawidziłem tego miasta i pytałem moją starszą przyjaciółkę: jak możesz tu mieszkać? Jak możesz tu żyć, wiedząc, że gdzieś blisko jest jakiś Gomułka, Cyrankiewicz, Ochab? Czyś ty zwariowała? Przeprowadź się do Rajczy. Śmiała się i powtarzała: niedługo, mój drogi, niedługo. I nagle dostałem list: „Żegnaj, mój słodki, wyjeżdżam. Już się nigdy nie zobaczymy. Bądź zdrów i pamiętaj…o co miałeś do mnie pretensje… Nigdy cię nie zapomnę. Jeteś cudowny i takim pozostaniesz w mojej pamięci” A potem dostałem kartkę ze …Stanów: „…kiedy pytałeś, jak mogę mieszkać w W-wie, -śmiałam się. Teraz ci odpowiem: nie mogłam. Jestem naukowcem i chcę się rozwijać, ale nie w partii, – w laboratorium.
Ktoś był uprzejmy i wziął od niej tę kartkę, by wysłać ją z Gdańska. Konspiracja; w dwudziestym wieku, w cywilizowanym kraju, którego władze pozbawione rozumu prowadziły cichą wojnę ze społeczeństwem i równie cichą, ale podstępną i brutalną z AK-owcami i weteranami NSZ.
Moje nostalgiczne wspomnienia przerwała kelnerka: „Niepotrzebnie dawał jej pan pieniądze. To jest plaga. Nic nie robią, tylko łażą i żebrzą” . Jakie pieniądze? – zastanawiałem się. O czym ona mówi? Acha… te pięć zlotych. Zupełnie zapomniałem. Uśmiechnąłem się i machnąłem ręką. No cóż, świat nie od dziś jest areną totalnych kontrastów; mnie stać na kawę za osiem złotych, Rumunka nie ma złotówki na bułkę.