Koncert Roku 2007, Odc 5
Jan Sporek 1 grudnia, 2007
Noc była dość trudna; wyobrażałem sobie klapę…Angelus bez solistki? A co z cudowną Wokalizą? Nie, to nie może się stać. Chwilę potem kląłem samego siebie za te głupie myśli. Nie wiem jak długo przewracałem się z boku, na bok, sen przyszedł pewnie, jak złodziej i owinął mnie bezświadomością, pozwalając mózgowi odpocząć. I bardzo dobrze, bo do zwariowania był naprawdę „jeden krok” z piosenki Dąbrowskiego. Tak, czy inaczej sen nie trwał zbyt długo. Około szóstej byłem już w pełni gotów do życia. Miałem klucz (kartę) do pokoju Kostrzyńskiej i skorzystałem z niego. Zajrzałem do jej pokoju,- spała. – No, i dobrze, – pomyślałem – sen leczy.
Poszedłem do motelowej restauracji (bardziej to był motel właśnie, niż hotel, ale sympatyczny). Było już śniadanie. Coś tam przegryzłem i wyszedłem na schłodzony jesiennym porankiem świat. Ten zaniesiony nieśmiałym blaskiem słońca ranek nie wiedzieć czemu przypomniał mi jesienne poranki w Rajczy; świeże, czyste, pełne krystalicznego powietrza, tak czystego, że aż zatykającego usta. Oj, Rajczo ty moja kochana… I cóż mnie tu przygnało? Po cholerę mi te nerwy? W wyobraźni ujrzałem drugi koniec świata, gdzie pośród cudownych czterech gór, moi krajanie żyją sobie spokojnie…Mroźne powietrze przeczyściło mój mózg i przywróciło wszystko, co wydarzyło się w końcówce dnia, po próbie. Ciekawość, jak czuje się Ania i co z jej głosem była olbrzymia, ale miałem świadomość, że im później się o tym dowiem, tym lepiej, bez względu na to, jaka ta wiadomość będzie; mnie nie wolno się już bardziej denerwować. – Mogę wypalić całą paczkę papierosów, wypić duszkiem butelkę johny walkera, ale denerwować się…? Nie, nie, pod żadnym pozorem. Nie zapaliłem. Wróciłem do pomieszczenia restauracyjnego. Samoobsługa. Postanowiłem się najeść. Nie, – nażreć raczej. Jedna grzanka, druga, trzecia, jajko, i następne, kawa, jakiś donat i kompletne bezmyślenie. Skupiałem się na każdym skrawku smarowanej masłem grzanki. Potem równiutko pokrywałem to dżemem. Ot, żeby nie myśleć o niczym innym, a wyłącznie o chwili obecnej. Nażarłem się. Zrobiłem sobie jeszcze jedną kawę i wyszedłem na zewnątrz. Drewniany stolik z takimiż ławeczkami wydał mi się idealnym miejscem na poranną kontemplację. Wziąłem ze sobą partyturę Angelusa i mój nieodłączny ołówek. Setny raz przechodziłem od pierwszych słów modlitwy przez tutti, solówki, chór, do ostatniego Amen. Widziałem w myślach muzyków z orkiestry, słyszałem te wielkie bębny budujące napięcie w otwierającej modlitwie, słyszałem szept chóru przechodzący w krzyk prawie, prosząc, by wreszcie Maryja przyszła z pomocą, widziałem Kilara, rozpoczynającego pisanie w czasach, gdy komunistyczny rząd wypowiedział narodowi wojnę. Czas mijał i nie zauważyłem, że dochodzi 10-ta. Chór,- przecież oni powinni zaraz wyjechać,- pomyślałem. Dzwonię na komórkę Małej, czyli Pauliny. Dołączyła do zespołu kilka tygodni temu, ale pracujemy razem już prawie dziesięć lat. Kiedy ona jest w grupie od razu traktuję ją, jak asystentkę.– Cześć, jak sprawy?– Właśnie wyjechaliśmy.– No to świetnie, zaraz zadzwonię do Jacka Sykulskiego i dowiem się, jak z nimi.– OK, do zobaczenia. Wykręciłem do Jacka. No i to był straszny telefon. Nie wiedziałem, że Jacek postanowił zamienić wynajęte wcześniej vany na autobus, który mu załatwiłem do odbioru z lotniska. W rozmowie ze mną wygarnął całą złość na właścieciela autobusu, który ponoć podwyższył cenę. Wrzeszczał okropnie i zagroził, że raczej nie przyjedzie do Maryland, jeśli nie załatwię mu transportu, a najlepiej, jeśli zapłacę za tę drogę do Maryland. Przypomniałem mu, że przecież w zamian za to, że daję mu możliwość śpiewania w dwóch bardzo poważnych koncertach, zobowiązali się, jako chór dojechać na miejsce, Taki e-mail dostałem od jego asystentki. Rozmowa przeszła w krzyk, puściliśmy wzajemne wiązanki, krotko mówiąc, daliśmy sobie po gębie przez telefon. Ostateczna decyzja: przyjeżdżamy, ale…on odesłał autobus. Teraz zmienił decyzję. Autobus musi wrócić z bazy, to potrwa. Znów puścilem wiąchę, a on nie pozostał dłużny. Przekleństwa leciały, jak w najgorszym oddziale wojskowym stacjonującym w dodatku w Kamodży, a oddział jest oczywiście amerykański. W końcu Jacek oświadczył, że ma do mnie pretensje, bo nikt z mojego chóru nie przywitał jego grupy,– Twoi ludzie sobie pojechali i nawet ich nie interesowało, czy jesteśmy OK !! – wywrzeszczał. – Jacek, przecież moi ludzie nie mieli pojęcia, że wy macie jechać autobusem. Powiedziałem im na ostatniej próbie, że macie vany i sami dojedziecie do Maryland. -Ja bym cię w Poznaniu przyjął, jak specjalnego gościa, a tobie się nawet nie chciało przyjechać na lotnisko! – wrzeszczał dalej, jakby nie słysząc, co do niego mówię. Tego już było dla mnie za wiele. Jacek wydał mi się być pełen jakiejś dziwnej wściekłości. Pomyślałem, że może coś im nie poszło, na pewno ma jakieś powody, przecież wie, że zorganizowanie takich koncertów, to nie bułka z masłem. Nie docierało do mnie, że ktoś może nie zrozumieć mojego wysiłku.Trzasnęliśmy słuchawkami, (Jak to jest w przypadku telefonów komórkowych? – czym się trzaska? Tak właśnie technika odbiera nam możliwość ekpresyjnego opisu zdarzeń. No, to niech będzie: trzasnąłem klapą mojego składanego telefonu…ale głupio). Dzwonię do agencji Polonez Tours, z której wypożyczyłem autobus, a właściciel, jak mnie tylko usłyszał: panie Janusz, daj mi pan spokój, ten facet (Jacek), to raptus, panie, wszystkich mi tu w biurze opieprzył, panie, nerwus, jak cholera. Ja nie wiem, jak to się skończy, teraz przyszli i chcą autobus z powrotem, muszę dzwonić do garażu, jak tylko kierowca tam dojedzie, żeby natychmiast wracał i zabierał ten chór do Maryland. Na którą oni mają tam być? – Na 2:30 – odpowiadam na ostatnie pytanie, nie mając najmniejszej ochoty słuchać uskarżań na Jacka. Już mnie wystarczająco zatkało. – No, to na pewno nie będą, przecież jest wpół do jedenastej, a trzeba jechać przynajmniej trzy i pół godziny. – To przecież, jak wyjadą teraz, to będą akurat. – Ale jeszcze nie ma autobusu. – Tak, czy inaczej, niech ich pan wyśle tak szybko, jak tylko to możliwe. – Dobra. Zamknąłem telefon. Było zimno, ale ja czułem dodatkowo gryzące zimno od samego środka. Biegło po całym wnętrzu, od stóp do głowy. Wróciłem do stołówki, zabrałem coś dla mojej śpiewaczki, żeby przełknęła na śniadanie i zabrałem na górę – jakaś bułeczka, ciastko, kawa. Zapukałem do pokoju i…Ania odpowiedziała prawie, normalnym głosem. Wsunąłem kartę w czytnik i otworzyłem drzwi. Ania krzątała się po pokoju gotowa do życia. Ucieszył mnie ten widok setnie. Położyłem śniadanie na stoliku, w krótkich słowach powiedziałem, co się dzieje w Nowym Jorku i poleciłem jej zjeść, a sam wyszedłem, by zadzwonić do mojego chóru. Mała oświadczyła mi, że są już na New Jersey Turnpike. Poprosiłem, by zatrzymali się na pierwszym zajeździe i poczekali na chór z Poznania. Ma być spokój, pełna kultura, zgoda, wzajemne poszanowanie i jeden cel: koncert. Po kolejnym papierosie zadzwoniłem do Poloneza.– Wyjadą za jakieś 15 minut.Dochodziła 11:30. Rzadko cżłowiek miewa uczucie rozpadania się na części. Zaręczam, nic przyjemnego. Dzwonię do Małej.– Jesteśmy na parkingu zajazdu między dziewiątym i ósmym zjazdem z autostrady (na południe zjazdy maleją). – To zostańcie tam tak długo, aż Poznań dojedzie. Ja ich zawiadomię, że czekacie. Pa. Nie ma takiej szansy, aby nie spotkać się w takich zajazdach. Są doskonale oznaczone, a między zjazdami jest zawsze tylko jeden. Po godzinie dostałem informację, że Poznań jeszcze nie dojechał. Dzwonię do Jacka. – Wyjechaliśmy z Holland Tunnel. – Nie miałem siły na okazywanie rozczarowania. – OK, mój chór czeka na parkingu za dziewiątym zjazdem – i zamknąłem telefon. Wyjechali z tunelu, to znaczy, że dopiero wydostali się z Manhattanu. Mają conajmniej pół godziny, by dotrzeć do moich ludzi. Nie, ja naprawdę rozpadałem się na drobne części. Czułem wszystkie moje podroby; od przełyku, serce, żołądek, do wątroby (o, cholera, wierszem piszę). Trząsłem się z nerwów. Jeszcze jedna kawa, jeszcze jeden papieros. Idę do pokoju. Spakowałem swoje rzeczy: frak, koszula, buty, muszka, skarpety i…idę pod przysznic. Strugi gorącej wody, na przemian z zimną robią swoje. Czuję relaks, czuję, że składam się w całość. Bez nerwów,- powtarzałem sobie,- wszystko się ułoży, dojadą, teraz musimy już pojechać do sali koncertowej. Idę po Anię, jeszcze partytura, batuta. Ania jest gotowa, ale nie czuje się najlepiej. Wiem, do strachu o głos dochodzą nerwy i ekscytacja koncertem. Nie da się z tym nic zrobić, to trzeba przeżyć i to przeżyć jak najpiękniej. Adrenalina rośnie bezkontrolnie. Wsiadamy w samochód. Pół godziny później jesteśmy na miejscu. Wyjaśniam Sheldonowi, że wszystko będzie opóźnione. Jak chce, niech pogra swoje utwory i może zrobić próbę z Anią. Wszyscy okazują ogromne zainteresowanie i troskę o głos Ani i o to, jak ona się czuje. To piękne. Zbliża mnie to do tych ludzi niesamowicie. Są cudowni, pełni przyjaznych gestów. Tego mi teraz trzeba,- to daje wiarę, że wszystko będzie dobrze. Pogodne oblicze Sheldona i uśmiechnięte, a przy tym pełne głębokiego szacunku do mojej osoby i do Ani twarze muzyków przywracają mnie do życia. Nagle telefon od Małej. W skrócie: chór czekał około dwóch godzin. Po dojeździe chóru z Poznania doszło do małego spięcia między jedną z moich chórzystek, która ponaglała do szybkiego wyjazdu, a Jackiem znowu, który ostro powiedział, żeby im nie rozkazywać, skoro nie było nikogo stać, by ich…przywitać… Mój chór jest rozgoryczony. Odjeżdża z parkingu, zostawiając Poznaniaków, którzy chcą coś pić i skorzystać z przybytków ulgi. Błagam ich, aby zapomnieli o wszystkim,- teraz jest koncert. Jedźcie, nie zatrzymujcie się już nigdzie. Wracam na salę. Sheldon ćwiczy z Anią. Na wszelki wypadek prosi, by markowała. On też bardzo chce, aby użyła swojego głosu w koncercie. Teraz ćwiczą tylko wejścia.Wreszcie, trzecia, trzydzieści dojeżdża mój chór. Jak to się stało, że chwilę potem zza zakrętu wynurzył się drugi autobus z chórem poznańskim, nie wiem. Kierowca powiedział mi tylko, że strasznie chciał mi jakoś ulżyć i gnał na złamanie karku, ale…ostrożnie. Witam się z Jackiem, jakby niegdy nie było żadnej, trudnej rozmowy. Wiem, że obydwaj dusimy w sobie chęć dania sobie po gębie. Próba. Po próbie posiłek,- siadam celowo pośród studentów z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, aby uzdrowić atmosferę. Staram się być przyjazny dla wszystkich, a poza tym, ci młodzi ludzie nie byli niczemu winni. Dwóch porywczych dyrygentów-choleryków spięło się, jak dwa czupurne barany, ale ta młodzież, moi śpiewacy? Przecież to nie oni kłócili się ze mną. Biorę posiłek, jako ostatni sprawdzając, czy wszyscy są ukontentowani, szczególnie, Jacek. Mam do tego człowieka ogromny szacunek za jego fachowość, a do tej młodzieży równie ten sam za ich miłość do śpiewu, za ich talent, ich pracę. Wszystko wydaje się na zewnątrz bardzo cacy. Myślę tylko o koncercie. Sheldon nie domyśla się niczego. Atmosfera staje się coraz bardziej twórcza, wzrasta podniecenie wydarzeniem, które przygotowywałem dwanaście miesięcy. Już nic nie może stanąć na przeszkodzie, aby ta scena stała się miejscem polskiej muzyki, aby koncert, który Amerykańscy artyści zatytułowali „To Poland”, odbył się zgodnie ze wszystkimi, misternie przygotowywanymi szczegółami. Chórzyści przebierają się, rozgrzewają głosy. Ania szykuje się do swojego pierwszego w USA koncertu z orkiestrą. Debiutuje. Na pewno przeżywa to niezwykle mocno. Idę do męskiej toalety i przebieram się, wciskając moje umęczone ciało we frak. Jak to dobrze, że minęły czasy, gdy takie uniformy nosiło się na codzień. Ale lubię tę wykwintną elegancję od czasu, do czasu, a już szczególnie, jeśli jest ona związana z kreacją artystyczną, kiedy kończy się tam, na podium, frontem do orkiestry, do chórów. Kiedy najcudniejsza ze sztuk wypełnia nie tylko mury i wszystkie wnętrza gmachu, ale i wnętrza ludzi, ich serca i umysły.Cdn…
http://www.youtube.com/watch?v=iu_6aYHYqRw – Polonaise A-Major, Military
http://www.youtube.com/watch?v=1XD1_MixPUc – Vocalize – audio
http://www.youtube.com/watch?v=OgxKN4sMhw4 – Vocalize – video