Koncert Roku 2007, Odc. 7
Jan Sporek 10 grudnia, 2007
Koncert w Maryland, o ile z jednej strony dodał mi skrzydeł i usposobił pozytywnie do wszystkiego, co robiłem dotychczas, czyli promocji polskiej muzyki w Stanach, o tyle z drugiej uświadomił mi, że albo ja zbyt nisko się cenię, albo jestem idiotycznie naiwny, sądząc, że jeśli ja pomagam innym, dając im szansę zaistnienia na amerykańskich scenach, to otrzymam za to należną wdzięczność, szacunek, a może i zyskam przyjaciół. W Wielu wypadkach tak jest, dlatego właśnie tak trudno było mi zrozumieć wybuch Jacka Sykulskiego, który jakby zrzucił winę za niedogadanie się z firmą transportową na mnie. Nigdy niczego mu nie obiecywałem, wręcz uprzedziłem go, że pracując nad koncertem w Katedrze, nie będę w stanie w niczym mu pomóc, jeśli chodzi o koncerty jego chóru. Pewnego dnia jednak przypomniałem sobie, że jego daty są zbliżone do dat moich koncertów, więc wysłałem maila z pytaniem o dokładne terminy jego występów, a gdy okazało się, że ani 3-go, ani 11 listopada nie mają nic w planach, zaproponowałem udział w koncertach w Maryland i w Katedrze. Przyjął to z radością, a potem dostałem list, że do Maryland chór dojedzie na własną rękę, bo wypożyczają vany i będą niezależni. Potem przyszła prośba o transport z lotniska. Załatwiłem bez problemu, ale nie miałem pojęcia, że Jacek, w drodze z lotniska odmówił vany i pertraktował z firmą, którą załatwiłem na lotnisko. Skąd więc taki atak na mnie? Nie rozumiałem. Padło jednak zbyt wiele bolesnych słów. W poprzednim odcinku nie wspomniałem o tym, że podczas drugiego utworu podeszła do mnie kobieta, która wpuszczała widzów na salę, sprawdzając bilety i poinformowała mnie, że właśnie przybył przedstawiciel Ambasady RP z Waszyngtonu i że zaprowadziła go na balkon. Wiedziałem, że był to Attache Prasowy naszej Ambasady, Paweł Maciąg, mój serdeczny kolega z Nowego Jorku, z czasów, gdy był tu naczelnym redaktorem Super Ekspressu. Jechał w korku ponad dwie godziny i dlatego się spóźnił. Powiedziałem o tym Sheldonowi, a ten przywitał Pawła ze sceny z pełnymi tytułami. Podczas przerwy zrobiliśmy kilka zdjęć, dokonałewm prezentacji Pawła, Sheldona, Jacka, Ani, no i my wszyscy zostaliśmy przedstawieni uroczej, ciemnoskórej narzeczonej Pawła o dźwięcznym imieniu Aleksandra., która od razu poprosiła, by mówić do niej po prostu Ola, po polsku. Przesympatyczna. Po koncercie pożegnaliśmy z Anią chóry, znajomych i przyjaciół z New Jersey, którzy przyjechali posłuchać. Spędziliśmy jeszcze kilkanaście minut na sympatycznej rozmowie z Pawłem i Olą, którzy zaprosili nas na drugi dzień do nich, do Waszyngtonu i korzystając z zaproszenia Sheldona, udaliśmy się na wspólną kolację ze sporą liczbą członków orkiestry. Poskładanie się w całość po koncercie, zwłaszcza, gdy jest się przyjezdnym trochę jednak trwa, byliśmy nieco spóźnieni. Muzycy usadowili się już przy stołach w sympatycznej restauracji w centrum miasta i gdy Sheldon wprowadził nas do sali restauracyjnej wszyscy wstali i gromkimi brawami przywitali wchodzącą, jako pierwsza Anię Kostrzyńską, potem mnie i poczułem się, jak człowiek, któremu właśnie oddano spory szacunek, któremu okazano sporo sympatii. Kolacja trwała około półtorej godziny i była pełna niezwykłej serdeczności, sympatii i przyjaźni. Rozstaliśmy się z zapowiedzią ponownego spotkania za tydzień w Nowym Jorku. Już w drodze do hotelu Ania poczęła narzekać na ból gardła i coś w rodzaju przeziębienia. Tym razem ani jej, ani mój strach przed niemożnością zaśpiewania przez nią Wokalizy i Angelus nie był nawet w znikomej części tak wielki, jak poprzedniego dnia, po próbie. Wszelako jednak niedzielny ranek, jako żywo przypominał ten z soboty, więc nie będę go opisywał. Różnica polegała jednak na tym, że Ania oświadczyła, iż czuje się tak fatalnie, że nie jest w stanie pojechać do Waszyngtonu. Zadzwoniłem więc do Pawła i przeprosiłem, po czym zaczęliśmy się zbierać do powrotnej drogi do Nowego Jorku. Podróż minęła bez problemu i do „stolicy świata” dojechaliśmy jakoś tak wczesnym popołudniem. Przyznam się, że awantura z Jackiem siedziała w mojej głowie, jak przedłużający się ból zęba. Wieczorem usiadłem przed komputerem i napisałem do niego maila, w którym oświadczyłem, że obawiam się, czy mój chór, a i ja sam będziemy w stanie kontynuować wspólne koncertowanie. Odpowiedź Jacka była wstrząsająca; ani słowa, że nie miał racji, ani słowa przeprosin, ani słowa podziękowania, ale za to kpina z mojej pracy i zagrożenie, że mogę już nie zmuszać się do podejmowania decyzji, czy będziemy dalej koncertować, czy nie, bo on już takową podjął: Nie będziemy śpiewać w Katedrze, ale przyjdziemy, aby podziwiać wyczyny „wielkiego Sporka”. Tego po prostu się nie spodziewałem. Ogłosiłem mojemu chórowi dodatkowe próby i poważnie brałem pod uwagę, że nie trzy, a dwa chóry zaśpiewają w Katedrze. Nie mogłem jednak przejść nad tym do porządku dziennego. Myślałem o tej wspaniałej młodzieży z Uniwersytetu Adama Mickiewicza, o nim samym, znakomitym chórmistrzu, o tej wspaniałej Glorii, która mogłaby zabrzmieć w Katedrze, jak perła muzyki chóralnej. Drastyczne różnice zdań i poglądów na oczywiste sprawy dwóch dyrygentów miały pozbawić tę młodzież występu w tym wspaniałym miejscu. Wyostrzone, jak noże słowa miały decydować o tym, czy przyjeżdżający do Stanów na koncerty chór z Polski miał być pozbawiony szansy zaśpiewania w tak znamienitej świątyni, przy wypełniającej ją po brzegi cudownej polonijno-amerykańskiej widowni. To wszystko było zadecydowane we wtorek. A decyzję podjął i przekazał mi Internetem sam dyrektor tego chóru. Z jednej strony ulżyło mi, że nie musimy już ze sobą współpracować, z drugiej, wspomniane wyżej przemyślenia coraz bardziej pchały mnie w kierunku wyciągnięcia ręki do Jacka i postawienia Muzyki wyżej, niż nasze pyskówki. W czwartek, zadzwoniłem do niego do Baltimor, gdzie występowali i poinformowałem o mojej decyzji: śpiewacie w Katedrze. Jacek przyjął to nie okazując ani entuzjazmu, ani skruchy, ani niczego podobnego. Miałem strasznie mieszane odczucia, ale tylko jeden argument za: ta wspaniała młodzież, która w czasach dzikiego popu, rapu, disco-polo i innych równie barbarzyńskich gatunków współczesnej muzyki kultywuje chóralny śpiew, sławi polską muzykę, uprawia chóralistykę. To wszystko postawiłem znacznie wyżej, niż oczekiwanie szacunku, wdzięczności i czego tam jeszcze.
Miałem już koncertów wiele, ale takiego, jak ten jeszcze nie…I to pod każdym względem. Był niewątpliwie jednym z najpiękniejszych; świetnie grająca Susquehanna Symphony Orchestra z Bel Air, MA; wspaniały chór Uniwersytetu Adama Mickiewicza z Poznania, dwa bardzo dobrze przygotowane chóry: Katedry Św. Patryka i Paderewski Festival Chorus; dyrygenci: Sheldon Bair, Jacek Sykulski, Rey Dombrowski i niżej podpisany, oraz współpracująca ze mną Dyrektor Muzyczny Katedry i chórmistrz w jednej osobie, Dr. Jennifer Pascual; wreszcie, będąca tego dnia w znakomitej formie Anna Kostrzyńska, sopran koloraturowy, która absolutnie i bez reszty zdobyła serca polonijnej publiczności. Publiczności, która- zaznaczę to bardzo mocno – wypełniła Katedrę do ostatniego miejsca i, jak powiedzieli mi „techniczni” pracownicy tej świątyni, ludzi było conajmniej cztrery tysiące!!
Koncert zawarł charakterystyczne i wielce znamienne utwory kompozytorów polskich, które w sposób bezapelacyjny podkreśliły temat wieczoru: Dzień Niepodległości Polski. Wszyscy artyści stanęli na wysokości zadania i dali polsko-amerykańskim słuchaczom wspaniałą porcję znakomitych wykonań i wszyscy ucztowali duchowo w stopniu, w jakim dawno już nie mieli okazji. Świadectwem wspaniałości tego wieczoru były dziesiątki telefonów i e-maili, jakie otrzymałem na drugi dzień i w kilka dni po koncercie. Słuchałem superlatyw i gratulacji przechodząc ulicami Greenpointu. Podobną ilość telefonów, e-maili i „ulicznych” gratulacji otrzymała Anna Kostrzyńska, bez trudu rozpoznawana na ulicach Greenpointu. Niezwykłe wrażenie zrobił swoim zaimprowizowanym recitalem chór Jacka Sykulskiego z Poznania. To naprawdę fenomenalny zespół; śmiało można powiedzieć: chór z grona ścisłej, światowej czołówki. No, właśnie, – dlaczego „zaimprowizowanym”? Horror. Inaczej nie potrafię określić tego, co przeżyłem na sześć godzin przed koncertem. Opiszę to po kolei, jak szło w/g zegarka: 11:15 Telefon od Sheldona: – jeszcze nie podstawili autobusów, chyba spóźnimy się na próbę. 11:25 – Sheldon -wyjeżdżamy.
Próba była ustalona na 14:30 w Centrum Polsko-Słowiańskim, wzdłuż którego w piątek, na Kent Street rozkleiłem otrzymane z Policji kartki informujące o zakazie parkowania od godziny 13 do 17. Jakoś nie obchodziło to właścicieli samochodów. Nie było miejsca nawet na jeden autobus, a miały tam zaparkować trzy autokary przywożące orkiestrę. Podobnie, jak się okazało, stało się z zarezerwowanymi ławkami w Katedrze. Ale to osobny temat. 13:15, jestem w kwiaciarni i zamawiam bukiety biało-czerwonych goździków dla artystów. Telefon od Sheldona: Jan, mieliśmy wypadek, nie wygląda źle, ale jeden autobus nie jest w stanie jechać. Nogi ugięły się pode mną. Zaczynam szukać autokaru. Janusz Bieleń z Polonez Tours, w ciągu pół godziny ma dla mnie dwa autokary i jeden mini-bus, którym miałem pojechać ja, bo nie było kierowcy. Jacek Sykulski oddaje „swój” autokar do mojej dyspozycji. Czekam na decyzję Sheldona: jechać, nie jechać…? 14:00 – Sheldon: Jan, nie posyłaj autobusów. Tu jest pełno policji, drugi autobus też jest uszkodzony. Część muzyków czuje ogromny ból po zderzeniu,, przyjeżdżają karetki. To, co wyglądało niegroźnie przybrało dramatyczne rozmiary.Ja: Więc przyjeżdżam z autobusami i zabieram sprawnych muzyków. Mam w Centrum poczęstunek,- posilą się, wypiją kawę i zrobimy próbę. Sheldon: nie, nie przyjeżdżaj. Tu się wszystko skomplikowało. Mam około trzydzieści ludzi w karetkach. Za pół godziny podejmę decyzję, czy w ogóle pojedziemy do NY…
Tym razem nogi, jak z gumy. Wszedłem do mojej szkoły. Anna Kostrzyńska rozgrzewała swoją koloraturę. Potem powiedziała, że byłem blady, zielony i fioletowy, z chwili na chwilę. Najgorsze pół godziny, jakie mogłem przeżyć. Pod czaszką…komunikat dla publiczności, który będę musiał wygłosić: „Szanowni Państwo, najmocniej przepraszam,- koncert musiał zostać odwołany z powodu wypadku autokarów wiozących orkiestrę”. Nie, absolutnie nie byłem gotów na tego rodzaju komunikat. 15:30 – Dzwoni, – wreszcie. Tylko co powie…? –Jan? Nie miej do mnie żalu, proszę. My nie pojedziemy do Nowego Jorku. Karetki zabrały mi ludzi do szpitala. Ci, co zostali, czują bóle w mięśniach, są przygnębieni, chyba nie będą w stanie zagrać, choć bardzo by chcieli. Ja: Sheldon, czy to jest twoja ostateczna decyzja? Sheldon: Sorry, Jan. It’s the last decision. Przyznaję, że zabrzmiało to, jak wyrok. Wyrok zniszczenia mojej całorocznej pracy przez nieodpowiedzialność kierowcy, który postanowił „siedzieć na ogonie” poprzedzającego go autokaru. Wyrok, skazujący mnie na stawienie czoła kilkutysięcznej widowni i konieczności oznajmienia, że koncert odwołany. Sheldon dał mi tylko kilka sekund na przełknięcie tej gorzkiej pigułki i wyłączył się, dodając to cholerne „sorry, Jan”. W myślach stanęli mi ludzie, którzy z daleka i nadaremno przyjadą do Katedry. Zadzwoniłem do Radia 910 i poprosiłem o nadanie komunikatu o odwołaniu. Ale gdzieś pod skórą nie wierzyłem, że będzie to konieczne, więc poprosiłem o odczekanie, aż potwierdzę tę prośbę. Potem do dr. Pascual, by puściła członków chóru katedralnego do domów. Ją zaś proszę, by przygotowała się na akompaniowanie na organach Kostrzyńskiej, której z kolei oznajmiam, że zaśpiewa tylko Wokalizę, Kilara. Dzwonię do znajomych i kilku przyjaciół. Do Jacka Sykulskiego, aby przygotował swój chór na niespodziewany, półtoragodzinny recital. Zgadza się. Jest wstrząśnięty. On doskonale zdaje sobie sprawę, czym jest odwołanie koncertu tak misternie przygotowywanego. Tydzień temu mieliśmy wspólny, znakomity koncert w Maryland. 16:40 Sheldon: Janusz, to jest nie do wiary. Moi ludzie stwierdzili, że nie mogą cię tak zostawić i chcą przyjechać mimo bólu, złości, smutku i niedyspozycji. Zażądałem autobusów zastępczych. Już jadą, ale i tak spóźnimy się jakieś pół godziny. Nie mamy szans na próbę. Zaryzykujemy? Nie wierzyłem własnym uszom. Myślałem, że przez telefon ucałuję wszystkich członków tej cudownej orkiestry. OCZYWIŚCIE, ŻE ZARYZYKUJEMY!!! Natychmiast odwołałem komunikat radiowy, zadzwoniłem do Jennifer Pascual, do znajomych itd. Oszalałem ze szczęścia. O 5-ej wpadłem do Centrum Polsko-Słowiańskiego, gdzie przygotowany był posiłek dla orkiestry, ufundowany przez CPS i sala na próbę. Bigos (fantastyczny), ziemniaki, kurczaki, świetnie przyrządzony ryż, sałatki, oraz wypieki: serniki, szarlotki. Było tam kilka osób, które jechały własnymi samochodami. Wstrząśnieci tym, co się stało nie odrywali komórek od uszu, co chwilę kontaktując się z orkiestrą. Pojawiła się harfistka Monika Vasey, z którą szczególnie mieliśmy pracować na próbie, bo spadł na nią „obowiązek” grania partii harfy i fortepianu, którego brak w Katedrze. Zabieram ją do mojej szkoły i próbujemy przez prawie 40 minut. Jej matka jest Polką, – Monika ma w sobie sporą domieszkę naszej krwi; nie marudzi, realizuje wszystko, o co ją poproszę. Powtarzamy po kilka razy newralgiczne partie i ustalamy, że będziemy tam, w Katedrze współpracować, jakbyśmy mieli dziesięć prób. Zaraz po próbie z Moniką jadę do Centrum, gdzie z Romanem Bieńkiem-kierownikiem stołówki, oraz przemiłymi paniami z kuchni, które poświęciły całą niedzielę, by podjąć smakołykami polskiej kuchni muzyków z Maryland, pakujemy całe jedzenie do aluminiowych brytfann, owijając aluminiową folią i zanosimy do mojego jeepa. Dam to wszystko po koncercie do autobusów orkiestry. Pakuję jeszcze do auta 200 butelek wody mineralnej ufundowanej przez Adambę – dla każdego artysty. Do tego mojego jeepa musi się jeszcze zmieścić suknia Ani Kostrzyńskiej, mój frak, z koszulą, buty, batuta, nuty i co tam jeszcze. Pędzę do kwiaciarni Sky Flowers, naprzeciwko kościoła Św. Stanisława Kostki. Mam zamówione wiązanki biało-czerwonych goździków. To ten moment, gdy Shedlon zadzwonił po raz pierwszy informując mnie o wypadku. Kwiaciarnia zamknięta! Nie, nie mogę. Czy wszystko sprzysięgło się dzisiaj przeciwko mnie? Podchodzę bliżej. Widzę, jakąś kartkę wciśniętą za kratę. Ściągam ją: Kwiaty są w Christina’s Deli. Błogosławię w myślach inteligencję, ale przede wszystkim dobrą wolę kwiaciarki. Wpadnę jutro i zapłacę. Oni wierzą mi, ja mogę polegać na nich. Cudowne. Jedziemy wreszcie do katedry. W aucie duszny zapach…restauracji. Po przyjeździe zorganizowałem jakoś rozśpiewanie chóru, w czym pomogła mi moja dawna uczennica z Polski, a dziś wspaniała przyjaciółka, Bożena Brzozowska, która wraz z mężem, Darkiem śpiewa w „Paderewskim”, a sam zająłem się przygotowaniem wszystkiego, co musiało być przygotowane. Kościół wypełniał się coraz bardziej. Nie czułem żadnego niepokoju o brak publiczności. Już na kilka dni przed koncertem wiedziałem, że Katedra będzie pękać w szwach. Ostatnie rozmowy z Jennifer Pascual, z ludźmi z obsługi, oczekiwanie na oficjalnych gości, by doprowadzić ich do zarezerwowanych z przodu ławek. Wściekła mnie postawa polonijnych miłośników muzyki, którzy nie chcieli ustąpić z zarezerwowanych miejsc, które zajęli przychodząc na poprzedzającą koncert mszę. Pytałem siebie w tym świętym miejscu, na czym „do cholery” polega ich pobożność, a gdzie kultura, ogłada? Zaprzestałem walki z nimi zarówno z racji tego miejsca, jak i zwykłego braku czasu. Ja powinienem siedzieć teraz w zaciszu katedralnych podziemii i skupiać się na muzyce, którą miałem poprowadzić. Orkiestry ciągle nie było. Wyszedłem na zewnątrz. Wykręcam numer Sheldona: – Gdzie jesteście? -Wjechaliśmy do Manhattanu.-Gdzie dokładnie jesteście teraz?-Tuż za Holland Tunnel. – Jedźcie spokojnie, coś wymyślę, żeby zająć publiczność.-Janusz, czy możesz poprosić, aby któryś z księży odmówił publiczną, zbiorową modlitwę za zdrowie tych, którzy zostali odwiezieni do szpitala? – poprosił Sheldon, a mnie aż zmroziło. Wyobraziłem sobie połamanych, zakrwawionych muzyków, których tak pokochałem na szpitalnych łóżkach. – Oczywiście, zaraz to załatwię. Obliczyłem, że orkiestra nie dojedzie wcześniej, niż za około 30-40 minut. Skontaktowałem się z Jennifer przez walki-talki któregoś z „technicznych” i przekazałem prośbę Sheldona. Wpadł mi do głowy, moim zdaniem świetny pomysł, aby zamiast bezczynnego oczekiwania na przyjazd orkiestry dać szansę chórowi z Poznania dłuższego pokazania się publiczności, której było już około cztery tysiące. Od strony ołtarza widok wypełnionych ławek i ciągle napływających tłumów był, z jednej strony tak imponujący, a z drugiej tak przerażający w kontekście tego, co mogło mnie czekać gdyby muzycy z Susquehanna utrzymali decyzję Sheldona, że poczułem się, jak bohater jakiegoś horrorystycznego filmu, który jednak dobrze się skończył. Uciekłem w podziemia, probując znaleźć choć chwilę samotności. Mowy nie ma; tu Kostrzyńska grzeje głos, tam biega jakiś fotograf – Sebastian zresztą, syn jednej z moich chórzystek, gdzieindziej znów grupka katedralnych chórzystów powtarza „Żdrowasz Mario”, a w korytarzu pomiędzy salami prób Bożena katuje moich chórzystów z wejściem do części D-dur w Polonezie. Chryste Panie, czy ja będę miał szansę choć na chwilę spojrzeć w partyturę? Czy ja choć na chwilę będę mógł usiąść i nic nie robić, wyciszając psychikę? Uświadomiłem sobie, że teraz na pewno nie, ale przecież najpierw będzie Rey z dwoma hymnami, potem Sheldon z Jawnutą i Gablenzowymi Miniaturami, jeszcze Ania z Wokalizą i Jacek z Glorią. To świetnie, – będę miał trochę wolnego. Pobiegłem na górę. Jennifer na schodach od zakrystii do ołtarza pyta mnie co mam zamiar zrobić z tą półgodzinną dziurą. I wtedy właśnie wpadł mi do głowy ten pomysł. – Jenni, czy mikrofon przy pulpicie działa?-Tak. Jacek był pierwszą osobą, jaką spotkałem po wyjściu z podziemnych komnat. – Słuchaj, Stary, czy jesteś w stanie wystąpić przez jakieś 20, do 30 minut? – Nie ma problemu, nawet godzinę. Spojrzeliśmy na siebie, jak dwaj kowboje, którzy w świetle grożącego im niebezpieczeństwa jednoczą swoje pistolety przeciwko wspólnemu wrogowi. Wyciągnąłem do niego rękę i uściskaliśmy prawice. Owe „pół godziny spóźnienia”, które obliczyłem po rozmowie z Sheldonem wypełnił właśnie nie zaplanowany recital studentów Uniwersytetu A. Mickiewicza z Poznania. Dali znakomity popis swoich umiejętności, wprowadzając widownię w nastrój tego niepowtarzalnego koncertu, śpiewając pieśni ze swojego repertuaru. Jakżesz cieszyłem się z mojej, czwartkowej decyzji – zamiast jednego utworu ta niezwykła, śpiewająca młodzież pokazała się w pięciu utworach,- toż to prawie pół recitalu. Nigdy nie zapomnę tego koncertu. Koncertu z cudowną, wręcz niebiańską kreacją Anny Kostrzyńskiej w Wokalizie i równie wspaniale, z niezwykłą głębią wyśpiewanym przez nią i chóry monumentalnym Angelus. Prałat Katedry, Monsignor (nazwiska nie pomnę, ale przyrzekam, że uzupełnię) przywitał publikę w imieniu Edwarda, Kardynała Egena, Metropolity Nowojorskiego. Zażartował, że spodziewali się, jako Katedra co najwyżej trzystu, czterystu ludzi. Katedra była już pełna, a pod drzwiami głównego wejścia ciągle gromadziły się tlumy rozprowadzane po bocznych nawach. Odmówił modlitwę i życzył wszystkim wspaniałych przeżyć. Stałem przy pierwszej ławce i patrzyłem w miejsca zarezerwowane dla sponsorów i specjalnych gości. Była Dyrektor LOT-u pani Renata Szczęch, był szef Adamby, Adam Bąk, mój najbliższy przyjaciel (od pieluch), z naszym wspólnym przyjacielem z ukochanej Rajczy, Janem Więckowskim, który przyleciał z Polski. Byli inni sponsorzy i Naczelny Nowego Dziennika, Czesław Karkowski i Basia Moore, znakomita śpiewaczka jazzowa, Andrzej Zieliński – Skald, szefowa Centrum Polsko-Słowiańskiego, Bożena Kamińska z mężem, Andrzejem i wielu, wielu innych znamienitych ludzi. Widziałem Hanię Hartowicz, tę od sprowadzania filmów, Agatę Galanis (wywiady w Kurierze), Izę Laskowską z Radia 910, Andrzej Brunhard, prezes Kongresu Polonii Amerykańskiej na stan północny New Jersey. Zawstydziłem się, nota bene, gdy Andrzej podszedł do mnie z gratulacjami i podziękowaniami za tak wspaniałe uczczenie Niepodległości Polski, bo uświadomiłem sobie, że jego zaproszenie wróciło do mnie dzień przed koncertem – dałem zły kod pocztowy, pomyliłem się. Ale Andrzej przyszedł, mimo, iż zaproszenia nie otrzymał, bo to był koncert dla uczczenia Dnia Niepodległości Polski. Do innych funkcyjny z KPA obu stanów zaproszenia doszły, niestety nie pojawili się. Koncert rozpoczął się i przebiegł w tym samym porządku programowym, co w Maryland, poza dwoma wyjątkami: Sheldon nie dał mi zbyt wiele czasu na odpoczynek i koncetrację, postanawiając zagrać tylko jedną z pięciu miniatur ze względu na brak muzyków. Drugi wyjątek, to zmiana kolejności; w Maryland koncert kończył Polonez A-dur, Chopina, tu, w Katedrze „ostatnie słowo” należało do Angelus, – tak to czułem i dlatego zmieniłem kolejność. Reszta była wspaniałością polskich i amerykańskich artystów wspólnie celebrujących Niepodległość Polski w najważniejszej i najwspanialszej Katedrze Stanów Zjednoczonych. Był jeszcze i trzeci wyjątek. Otóż po tym, gdy zakończyły się podziękowania dla wykonawców, wręczaniu kwiatów, prezentacji każdego z nich, publiczność ani myślała opuścić to święte miejsce. Wszyscy siedzieli w swoich ławkach nie zaprzestając oklasków. Uciszyłem widownię i żartobliwie zadałem pytanie: Już jest koniec koncertu, mogą państwo wychodzić, dlaczego nie idziecie do domów? Oklaski wzmogły się jeszcze bardziej. Zszedłem z podium i zapytałem Ani, czy zechciałaby zabisować. Odpowiedź była -nie. A to dlatego, że Sheldon zamiast pozwolić jej przejść po Wokalizie na zaplecze ołtarza, usadowił ją w pierwszej ławce. Ania nie miała ze sobą ani kropli wody,- butelkę zostawiła za ołtarzem. Teraz więc uświadomiłem sobie, co ona przeżywała, śpiewając Angelus o suchych ustach. Dramat. Pytam Jacka Sykulskiego, czy może zrobilby coś z chórem. – Nie, są zmęczeniu, nie mogę nadwyrężać ich głosów. Wracam do Ani, – niech się dowie, jak ciężkie jest życie artysty -, pomyślałem, żartując w myślach. Nie pytałem jej jednak o nic. Powiedziałem tylko – zbierz trochę śliny i zrób Wokalizę, po czym wskazałem publiczności na nią dobitnym gestem, co tak wzmogło oklaski, że musiała wstać do kolejnego ukłonu, a ja w tym momencie wypchnąłem Sheldona na podium i zapowiedziałem orkiestrze Wokalizę. I znów popłynął ten niezwykle ujmujący śpiew Ani. Coraz bardziej przekonywałem się, że chyba odkryłem gwiazdę i to sporego kalibru. Obserwowałem ludzi wpatrzonych w nią i mających na twarzach odmalowaną głębie przeżyć. Niezwykle wzruszający to widok. Kiedy przymknąłem oczy słuchając jej śpiewu zadawałem sobie pytanie: czym ona się różni od tych wszystkich wielkich, uznanych? Niczym; śpiewa cudownie, niezwykle sugestywnie, głos ma wspaniały. Może po prostu potrzeba trochę forsy na promocję, może potrzeba trochę dobrej woli środków masowego przekazu? Czy spełnią się zapowiedzi i życzenia Prof. Molzera…? Czy spełnią się moje przypuszczenia i oceny z czasów, gdy spotkałem ją po raz pierwszy i stwierdziłem po kilku ariach, że warto jej zrobić kilka koncertów, że warto ją promować? Życzę Ani tego z całego serca. Skończyła, a publiczność zerwała się z miejsc i nieprawdopodobnie wielkim aplauzem podziękowała artystce za kolejne cztery minuty nieba na ziemi. W tym wielkim hałasie oklaskowym zapytałem żartem, – powtórzysz?- i usłyszałem tylko wyszeptane: błagam cię nie rób mi tego, zaraz stracę głos.Wszyscy na pewno zrozumieją, że nie miałem prawa do dalszego eksploatowania jej strun głosowych. Publiczność nie dawała jednak za wygraną i dopiero zapowiedzi pracowników technicznych, że Katedra musi być zamknięta o 21-ej, spowodowały, że wprawdzie z pretensjami, że za mało, ale publiczność poczęła opuszczać kościół. Takich tłumów wielbicieli, podchodzących do „moich” artystów, występujących w moich koncertach nie widziałem jeszcze nigdy. Ściskali dłonie Sheldona, robili zdjęcia z Anią Kostrzyńską, która w życiu nie dała tyle autografów, co tego wieczoru; niektórzy ściskali nawet mnie (!) Muzyka Kilara stała się „bohaterką” wieczoru. Bohaterami wieczoru stali się też wszyscy muzycy orkiestry, którzy bezszelestnie rozłożyli pulpity, nie przeszkadzając chórowi; bohaterami wieczoru stali się pracownicy Katedry, rozwiązujący wszystkie konfliktowe sytuacje w mgnieniu oka. Wreszcie bohaterem wieczoru stała się wspaniała, polonijno-amerykańska publiczoność, która nieprawdopodobnie gorąco oklaskiwała wykonawców. Moja dwunasto-miesięczna praca przyniosła radość i uniesienie kilku tysiącom Rodaków, wymieszanych z kilkuset Amerykanami. Oni też składali mi gratulacje. Kiedy już pozbierałem wszystkie swoje gramoty, pożegnałem się z dr. Pascual popędziłem w kierunku wyjścia z sali prób katedralnego chóru w podziemiach i w okolicach zakrystii wpadłem na Anię, która też udawała się w kierunku wyjścia, bo obsługa Katedry nawoływała do opuszczenia świątyni. Godzina zamknięcia – 21, a było już dziesięć po. Gdy mijaliśmy ołtarz podbiegła do nas Ola i obejmując wylewnie pogratulowała wspaniałego wydarzenia. Pytam -gdzie Paweł? – Jechał ponad osiem godzin z Waszyngotnu, był świadkiem jakiegoś potwornego wypadku, pomagał wyciagnąć z wykoziołkowanego samochodu jakąś kobietę…cos okropnego, ale jest, parkuje i prosi, abyście na niego poczekali. Wychodzimy z Katedry i wpadamy prosto na niego. Strasznie żałuje, bo chciał to, co usłyszał w Maryland, usłyszeć w Katedrze. Przyjechał ze stolicy, poświęcając tyle czasu. Był niepocieszony. A ja uświadomiłem sobie: on mógł, a ci z bliska…? Drzwi Katedry otworzyły się przede mną do dalszej współpracy jeszcze szerzej. Talenty muzyków z Sasquehanna Symphony Orchestra zdeklarowały się do pracy ze mną bliżej, niż kiedykolwiek mogłem marzyć. Czyż można chcieć większej satysfakcji? Po raz pierwszy w życiu zrobiłem koncert bez próby. Koncert, który mimo dwunastomiesięcznych przygotowań mógł się po prostu nie odbyć. Boże, dzięki Ci, że wsparłeś mnie tak niezwykle mocno tamtego, szczególnego wieczoru. Cdn.
http://www.youtube.com/watch?v=iu_6aYHYqRw – Polonaise A-Major, Military
http://www.youtube.com/watch?v=1XD1_MixPUc – Vocalize – audio
http://www.youtube.com/watch?v=OgxKN4sMhw4 – Vocalize – video