Wałęsa-olbrzym na gumowych nogach

19 września, 2008

Lech Wałęsa mógł mieć pomniki we wszystkich miastach, w których zakłady pracy zaangażowane były w strajki okresu Solidarności. Mógł, ale nie ma. W zamian za to stał się problemem dzielącym Polaków na jego zwolenników i przeciwników. Zobaczmy, jak niesamowitej metamorfozie ulegli jedni i drudzy; zwolennicy i przeciwnicy. Kiedy wybuchły strajki był bożyszczem i bohaterem wszystkich ludzi pracujących. Ludzi mających już dość komunistycznej dyktatury, partyjnych kacyków siedzących ważnie za biurkami zakładów pracy, nieproduktywnych, ale biorących spore uposażenia, ulgi i profity, na które pracowały załogi przedsiębiorstw. Był boższczem ludzi, którzy myśląc o przyszłości następnych pokoleń zdecydowali się stanąć do trudnej do przewidzenia w skutkach walki o wolność słowa, sprawiedliwość, polepszenie bytu wreszcie. Wałęsa stał się symbolem. Wiemy, że nie tylko w Polsce, ale na całym świecie. Gdyby nie fakt, że nie był do tej roli przygotowany intelektualnie dziś Polska byłaby ojczyzną silnego, zwartego, zjednoczonego społeczeństwa zaprzągniętego w jeden wóz i ciągnącego ten wóz w jedną stronę. I znów: byłaby, ale nie jest.

Kiedy wybuchły strajki, Wałęsa był wrogiem numer jeden „nomenklatury partyjnej”. Nienawidzony zarówno przez polskich partyjniaków, jak też przez Sowietów, na których łańcuszkach byli prowadzeni przez dziesięciolecia, jak potulne barany. Wszystkie jego wypowiedzi zdawały się dawać umęczonym robotnikom nie tylko nadzieję, ale i pewność, że jeśli hydra komuny zostanie zniszczona, to nigdy już nie podniesie głowy. Utrata kontroli nad działaniami niektórych ośrodków Solidarności, nad jednostkami, które próbowały pociągnąć solidarnościowy kombajn w nieco inną stronę świadczyła właśnie o braku przygotowania Wałęsy do roli, jaką otrzymał od losu. Pamiętajmy, że strajk w Stoczni Gdańskiej zaczął się nie od nawoływań Wałęsy, ani jakiejkolwiek akcji z jego strony, a od zwolnienia z pracy Anny Walentynowicz. Ani Wałęsa, ani dzisiejsi jego zwolennicy nie mogą temu faktowi zaprzeczyć. Wałęsa znalazł się w odpowiednim czasie, w odpowiednim miejscu i to był cały jego wyczyn. Potem to już nie był on; to było całe grono doradców, o których z czasem dowiadywaliśmy się kim naprawdę byli. Z punktu widzenia psychologicznego stało się coś, co musiało procentować potężnym konfliktem i co w konsekwencji doprowadziło do kompletnej likwidacji najwspanialszego ruchu przeciwkomunistycznego, jakim była Solidarność. Pozycja, do której Wałęsa został wyniesiony rwącym nurtem wydarzeń, łącznie ze stanem wojennym, internowaniem itd., przerosła przywódcę. Prawdopodobnie zdał on sobie sprawę z faktu, że za dużo jest autentycznych działaczy, mających dużo większe zasługi w organizacji strajków, dużo większe umiejętności i zdolności do prowadzenia tej organizacji i prowadzenia bezkrwawej walki z komuną. Zdał też sobie prawdopodobnie sprawę ze zbyt dużej liczby doradców, ludzi, którzy intelektualnie górowali nad nim niebotycznie. I myślę, że ta świadomość stała się bezpośrednią przyczyną wzniecania konfliktów, usuwania ludzi niezwykle wartościowych, krótko mówiąc pozbywania się ludzi, którzy byli przy nim w najniebezpieczniejszych momentach. Z kolei otaczanie się intelektualistami też nie wyszło mu na dobre. Ostatecznie wykorzystali oni pozycje, jakie osiągnęli inwestując w swoją, a nie narodu przyszłość. Dziś większość z nich to europosłowie, żyjący w dostatku, a porównanie ich bytu z bytem tych, którzy poświęcili siebie, swoje rodziny, karierę dla przyszłości ojczyzny stoi w drastycznym, wręcz niesmacznym konflikcie. Z drugiej zaś strony wielu z tych, którzy byli swego rodzaju ikonami tamtych czasów zmienili skórę i nie wiedzieć czemu stali się zagorzałymi obrońcami obecnej, niezwykle brudnej rzeczywistości naszego kraju. Nigdy inaczej nie będę mógł sobie wytłumaczyć obecnego zachowania Niesiołowskiego, Czumy, czy Borusewicza, jak tylko chęcią bycia u władzy. Nigdy nie będę w stanie tłumaczyć sobie udziału Tuska, Mazowieckiego, Pawlaka i innych, którzy obalili rząd Olszewskiego po ohydnej naradzie z Wałęsą, jak tylko i wyłącznie chęcią dostania się do szczytów władzy. Jak logicznie wytłumaczyć heroiczną obronę komunistów stojących przed zmorą lustracji przez człowieka, który na szańcach stoczni gdańskiej zapewniał swoich „towarzyszy broni”, że zrobi z nimi porządek? Sam Wałęsa nie spostrzegł, jak ostro dryfował w stronę komunistów i postkomunistów, jak ostro szlusował w stronę własnego dobrobytu. Próbując bronić swojej pozycji likwidował każdego, kto mógł mu teoretycznie zagrozić. Teoretycznie? Chyba nie tylko, bo świadomość, że nie było się tym pierwszym, że nie było się tym najczystszym musiała i to dość mocno doskwierać. Z drugiej strony parła świadomość niezwykłej pozycji w świecie, co niewątpliwie budowało wewnętrzny strach przed możliwą kompromitacją. Wałęsa przestał być człowiekiem niezależnym; uzależnił się od sławy, pozycji, legendy, splendoru i niestety już od pieniędzy. Jest tylko człowiekiem. Takie rzeczy działają na każdego i kierują jego życiem coraz bardziej odsuwając go od realiów. Wirus popularności zmusza do jak najdłuższego utrzymania się na samej górze. Trudnym, a z czasem niemożliwym do przyjęcia staje się ewentualny fakt oddania tej pozycji. I zaczyna się robić wszystko, aby zostać. Wszystko i kosztem wszystkiego, w tym ludzi. Stąd kandydowanie do prezydentury, stąd mianowanie kierowcy szefem swojej kancelarii. W tym momencie zaczął się upadek Wałęsy z pomników, choć jeszcze o tym nie wie, bo jako prezydent nadal skłóca, odsuwa niewygodnych, sieje ferment opowiadając niestworzone bzdury o swojej intuicji, wiedzy politycznej. W końcu następują zdarzenia, które jeszcze bardziej, niż owa „nocna zmiana” poddają w wątpliwość uczciwość i lojalność Wałęsy do ruchu, którego był przywódcą. Legendarnym przywódcą. Legendy mają jednak to do siebie, że kojarzą się z czymś, co już było. On nie zauważył, że już był, że to, co robi przestało mieć nawet znamiona walki o robotników. W walce o siebie poszedł tak daleko, że większość z tych, którzy dawali sobie obciąć obie rece za Lecha odwróciło się od niego. W gloryfikowaniu ciemiężców Wałęsa puścił w zapomnienie tych, którzy wynieśli go na pozycję lidera. Gdzie dziś, po której stronie i jak w pamięci narodu są takie nazwiska, jak: Walentynowicz, Gwiazda, Wyszkowski, Ks. Isakowicz-Zalewski, gdzie młodziutki wówczas Andrzej Kołodziej, przywódca stoczniowców w Gdyni, gdzie Morawiecki, gdzie tysiące działaczy, którzy poświęcili wszystko, aby wynieść Wałęsę na szczyt robotniczego buntu?

Metamorfoza dawnych wrogów każe im dzisiaj stawać w obronie „uciemiężonego” przez historyków „wodza” bezkrwawej rewolucji. Ale trzeba być skończonym głupcem, aby wierzyć w szczerość tych intencji. Oni to robią ze zwykłej konieczności bycia przeciw tym, którzy chcą jeszcze oczyścić przeszłość. W jednym z amerykańskich filmów, nie pamiętam tytułu, ojciec głównego bohatera, widząc zmagania syna z trudnościami, jakie ten musi pokonywać, aby wrócić do uczciwego życia mówi mu: jeśli nie rozliczysz przeszłości, przeszłość rozliczy ciebie. Po prawie trzydziestu latach wódz, który zapowiadał nowe, uczciwe porządki stoi po stronie tych, którzy rozkradli, lub sprzedali, zdefraudowali, lub totalnie zaniedbali ojczyznę, jej przedsiębiorstwa. Tych, którzy ustawili swoje życie korzystając z warunków, jakie stworzył im nieudolnie przez „wodza” prowadzony proces transformacji. Szkoda, bo ja też miałem nadzieję, że do końca życia będę mógł skandować: niech żyje Solidarność, niech żyje Wałęsa.

Nie można dziś w czambuł potępiać wyłącznie młodych, ale z ogromnym dorobkiem, historyków za sytuację, jak się wytworzyła. Winę za to, że stał się postacią na wpół pozytywną, na wpół negatywną w największym stopniu ponosi sam Lech Wałęsa. A frazesy o tym, co pomyślą, lub będą o nas mówić inni stają się coraz większą farsą, której autorzy- obojętnie kim są- uzurpują sobie prawo do zamykania przeszłości, ale też i zamykania ust, ograniczania wolności słowa. Czy o taką Polskę tamten Lech chciał walczyć?

Trackback URI | Comments RSS

Zostaw Komentarz