Młodości, ty nad poziomy wylatuj!
Jan Sporek 19 listopada, 2008
Trudno uwierzyć, że jeszcze żyjemy. Według współczesnych norm i regulacji, tworzonych przez nieźle opłacanych biurokratów wszyscy, którzy byli młodymi ludźmi w latach 40-tych, 50-tych, 60-tych i 70-tych nie powinni już dawno żyć. A szczególnie ci, którzy urodzili się na wsi. Nie będę wspominał o wymiarowych ogórkach i prostowanych bananach.
-Nasze dziecięce łóżeczka i łóżeczka naszych dzieci przykrywane były kocykami w jasnych kolorach pochodzących z farb tworzonych na związkach ołowiu. Pojemniki (butelki, kapsułki) z lekarstwami nie posiadały „przeciw-dziecięcych” zabezpieczeń, nie były też przechowywane w jakichś specjalnie zamykanych szafkach, zabezpieczających dostęp dzieci do tych świństw.
-Dentyści nie dysponowali bezbolesnymi wiertarkami, a zęby usuwałi nam bez znieczulenia.
Rodziców nie interesowało, czy mamy dużo zadań, czy nie: obowiązki domowe należało wykonać według wszelkich zleceń. A spróbowałbyś przez to zaniedbać naukę.
-Złamaną na nartach rękę, podczas zajęć szkolnych, na górce obok szkoły, bez znieczulenia nastawiał mi mój, śp. Wujek (nastawiał wszystkim w mojej, kochanej Rajczy), a mamusia ani myślała sądzić szkołę, czy nauczyciela. Pytanie było, czy stało się to podczas zajęć, czy może, gdy samowolnie postanowiłem zjechać jeszcze raz. Jeśli to drugie, to po wyleczeniu groziły mi baty, albo obniżenie stopnia z zachowania. Ktoś słyszał może dzisiaj o stopniu z zachowania? Wtedy był jednym z najważniejszych!
-Jeździliśmy, jak szaleńcy na rowerach i nikt nie wiedział nawet, co to jest kask, albo ochraniacze na kolana i łokcie.
-Jeździliśmy autostopem przez cały kraj i bywały to niejednokrotnie najcudowniejsze wakacje. Ani my, ani nasi rodzice nie mieli telefonów komórkowych.
-Jeśli już ktoś miał samochód, to nie miał on ani pasów bezpieczeństwa, ani poduszek z powietrzem. Ileż to razy jechało się na „pace” ciężarówki, czy półciężarówki. I była to niesamowita frajda.
-Horror!- piliśmy wodę z ogrodowego węża, albo z rzeki, albo prosto ze studni, do której dziadkowie wpuszczali żaby, aby pilnowały czystości wody, pożerając insekty tam wpadające.
-Pasjami jedliśmy ciasta wypiekane przez matki i babcie, wcinali chleb z masłem, smalcem, marmoladą, piliśmy wysoko słodzone oranżady, dzieląc się jedną butelką z kilkoma kolegami, a często liżąc z brudnej dłoni oranżadę w proszku; jabłka, śliwki, gruszki jadło się prosto z drzewa, wycierając w koszulę, albo sweter; pomidory, marchew, kalarepę, prosto z grządki opłukując w strumyku; podczas leśnej wycieczki piło się wodę ze źródełka, zaciskając zęby, jak koń , żeby nie połknąć kijanki i nigdy nie cierpieliśmy na żadną epidemię, czy nadwagę, bo bezustannie przebywaliśmy na zewnątrz, w ruchu. Od najmłodszych lat.
-Jak się ktoś przeżarł, albo połknął niedomytą glisdę, to rodzice nie dzwonili po karetkę, tylko dali łyżkę rycynusu. Alboś to wyrzygał, alboś to wys…
-Szaleliśmy ze starym kołem rowerowym popychając go patykiem, które uciekało nam w jeszcze bardziej szalonym tempie i trzeba je było gonić.
-Gra scyzorykiem -od małego palca, przez łokieć, ramię, podbródek, nos, do czoła była jedną z najpopularniejszych. Nikt nas nie aresztował, gdy widział nas ze scyrorykiem. Kupowało się to-to na straganie podczas czwartkowych jarmarków.
-Godzinami budowaliśmy jakieś pojazdy przypominające go-carty, by sunąć nimi z jakiegokolwiek pagórka, zapominając, że nie skonstruowaliśmy hamulców. Jazdy te kończyły się najczęściej w krzakach i zaroślach, a nasze ciała pokryte były zadrapaniami, które odruchowo dezynfekowaliśmy własną śliną.
-Dwa puste, metalowe pudełka po paście do butów dziurkowaliśmy z jednej strony gwoździem, co udawało membranę, z drugiej robiło się jedną, maleńką dziurkę, do której wsuwaliśmy nitkę, robiąc duży węzeł, aby się nie wysunęła. Jedno z nich przerzucało się do okna domu kolegi-sąsiada, drugą zatrzymywało u siebie i…telefon gotowy. Niewiarygodne? Ale prawdziwe. Zasięg do 50 m gwarantowany.
-Byliśmy członkami LOP-Ligi Ochrony Przyrody i w ubuwiu, które nie miały nic wspólnego z woodoodpornością, ani nawet utrzymywaniem ciepła, z największym poświęceniem łaziliśmy po leśnych haszczach uzupełniając karmiki dla biednych saren i innych leśnych stworzeń. Ot, gruba skarpeta i to wszystko.
-W miesiącach letnich, wakacyjnych, jeśli nie było konieczności pomocy rodzicom wychodziliśmy z domów rano, szalejąc w parkach,, nad rzeką, idąc do lasu. Wracaliśmy, gdy zmierzchało. Nikt nie miał z nami kontaktu: nie było komórek, nie było telefonów. Nie do uwierzenia.
-Nie mieliśmy placów zabaw, Nintendo, gier video, filmów video, systemów stereo, personalnych komputerów, ani Internetowych czatów, telewizja miała jeden kanał, – Mieliśmy przyjaciół. Wychodziło się z domu i się ich znajdywało. I można było na nich polegać. Nie chowali złej wiadomości na ostatnią chwilę. Byli lojalni i starali się nie robić nic, co bolałoby twoją psychikę.
-Graliśmy w „nogę” ciężką, sznurowaną piłką z dętką w środku. Do dziś pamiętam ból, gdy biorąc na „główkę” trafiłem w sznurowadło, lub -co gorsza – w jego węzęł.
-Budowaliśmy szałasy na drzewach, czasem z nich spadając, łamiąc kości, doznając ran, albo wybijając zęby i nikt nie straszył naszych rodziców sądem, a milicjant, który czasem nas widział lecących na gębę z roweru, gdy wieźliśmy kolegę na ramie oznajmiał: dobrze wam tak, trzeba było jechać ostrożnie. Zadrapane dłonie chowało się za plecy. Wypadki były, a wina była wyłącznie nasza; nie rodziców, nie wujków, ani ciotek. NASZA.
-Biliśmy sie doznając sińców, krwawiących nosów i wstyd było iść z tym do rodziców. Próbowaliśmy się z tego sami wykaraskać.
-Jedliśmy ziemniaki, ryby, glisdy, albo grzyby podpiekane w ognisku, albo surowe karpiele, prosto z pola, obrane scyzorykiem.
-Do kolegi przychodziło się po prostu pukając do drzwi, albo dzwoniąc na dzwonek.
-Organizowaliśmy drużyny sportowe i tworzyliśmy prawa i zasady. Kto się nie podporządkował odpadał i nie leciał do rodziców na skargę. Próbował następnym razem.
-Nie było żadnych testów. Kto się lenił, zostawał w tej samej klasie na następny rok. Kropka.
-Nauczyciele walili nas po łapach linijkami, albo specjalnie wymodelowanymi „wskaźnikami”. Poskarżenie się rodzicom groziło poprawieniem lania w domu. Nie dość, że się oberwało, czasem naprawdę boleśnie, – trzeba było za to przeprosić.
-My wymyślaliśmy nasze „akcje” i my musieliśmy się liczyć z konsekwencjami.
-Pojęcie „wpłacania kaucji” przez rodziców za zatrzymanego wyrostka, któremu przyszło do głowy popełnić coś wbrew prawu nie było nikomu znane. Rodzice stali po stronie prawa. Wyobrażacie to sobie?
-To właśnie pokolenie reprezentowane jest przez fantastycznych ludzi: przedsiębiorców nie bojących się ryzyka, wynalazców, ludzi potrafiących rozwiązywać najtrudniejsze problemy. Ostatnie 50 lat to eksplozja wynalazków, odkryć i genialnych idei.
Mieliśmy wolność, mieliśmy porażki i sukcesy i byliśmy cholernie odpowiedzialni za to, co robimy. I uczyliśmy się, jak radzić sobie w najtrudniejszych sytuacjach.
Dla wszystkich urodzonych w latach od 1940 do 1970: GRATULACJE!!!
Czytelniku,, jeśli masz jakieś ekstremalnie dzisiaj brzmiące wspomnienia – wpisz je do Komentarza.
Z duza przyjemnoscia przeczytalem kolejny swietnie zredagowany artukul Pana Janusza Sporka. Ukazuje nam tak elementarne zdarzenia z naszego zycia, o ktorych dobrze wiemy ale zapomnielismy dawno. Kazdy z nas moze utozsamic sie z jego spostrzezeniami wspominajac
swoje mlode lata. Coz, pamiec jest zawodna a czasem z premedytacja wyrzucamy zdarzenia i fakty z naszego zycia wstydzac sie swojego pochodzenia i udajac kogos innego. Mimo wszystko zal lat mlodosci, ale zostalo cos bardzo waznego z tamtych dni -umiemy radzic sobie w kazdych warunkach i mamy swoje sukcesy .
Panie Januszu -Dziekuje
Leszek z Bronxu