Mój Rok Jubileuszowy 2
Jan Sporek 28 stycznia, 2009
Lata leciały. W 1991 założyłem szkołę muzyczną, która działa do dziś, ale to osobna historia i też trochę śmiesznych rzeczy o stosunkach wewnątrz polonijnych. Co roku robilem mniejsze i większe koncerty. Stworzyłem międzynarodową grupę wokalną Esprit de Chorus. Czegoś ciągle było mi mało. Pamiętałem koncert Filharmoników Wiedeńskich pod batutą Leonarda Bernsteina, w 1991. Siedziałem w najwyższych rzędach, bo tylko na taki bilet było mnie stać i w uwielbieniu dla chodzącej legendy twórcy „West Side Story” próbowałem dostać się w jego wnętrze, aby choć na chwilę pomachać batutą z tamtego podium. Kilka dni później zaparło mi dech w piersiach; stałem w księgarni muzycznej Patelson (naprzeciwko wejścia dla artystów do Carnegie Hall – 56 Ulica) i przeglądałem jakieś nuty dla dzieci. Nagle podniosłem wzrok i skierowałem spojrzenie na człowieka w jasnym garniturze, o białej czuprynie. Nie mogłem uwierzyć. To był Bernstein. Gapiłem się, jak nieprzytomny na ten genialny egzemplarz nowojorczyka i nie mogłem oderwać od niego wzroku. Spojrzał na mnie, uśmiechnął się, a ja ze znajomością angielskiego mniejszą, niż Kali z „W pustyni i w puszczy”, nie odważyłem się nawet powiedzieć hello, bojąc się, że zabrzmi bardziej, jak zdrastwujcie. Odwzajemniłem nieśmiało uśmiech i skinienie głową. Przez następne piętnaście minut udawałem, że szperam w nutach, cały czas obserwując tego człowieka. A kiedy wyszedł, wyszedłem też i patrzyłem, jak stawia kroki geniusz, jak się porusza. Był zwykłym cżłowiekiem, ruszał się zwyczajnie, stawiał kroki, jak zwykły człowiek…ale to był Leonard Bernstein… Gdy zmarł rok później poczułem coś, co w mocniejszym kształcie przeżyłem dopiero, gdy zmarła moja Matka i jeszcze mocniejszym, gdy odszedł Jan Paweł II. Tak, czy inaczej odejście Bernsteina zaliczam do największych strat końca XX wieku. Pozostało tamto nieprzeparte pytanie połączone z pragnieniem: co się czuje, gdy stoi się z batutą na tym podium? Podium w Carnegie zawsze wiązałem z Bernsteinem. Przez następne siedem lat jedynymi artystami z Polski występującymi w Carnegie byli tylko Krzysztof Penderecki i Krystian Zimerman. Po każdym koncercie zadawałem sobie pytania: Dlaczego tylko oni? Jak w ogóle organizuje się tam koncerty? W końcu przyszedł pamiętny rok 1999. Pamiętny, bo Konsulat Generalny RP wystąpił o odznaczenie mnie Krzyżem Kawalerskim. Pamiętny, bo zdecydowałem się wejść do Carnegie i zapytać, czy mogę tam zrobić koncert polskich artystów. Pamiętny, bo zrobiłem ten pierwszy. Niedziela, 23 listopada, 1999 – data mojego pierwszego koncertu w Carnegie Hall. W 2001 roku założyłem chór, który, jako jedyny polonijny chór trzykrotnie wystąpił w Carnegie Hall i tyleż razy w Katedrze – Paderewski Festival Singers.
Bilans na dziś -nawet, jak na mój gust-jest imponujący:
20 lat – 108 koncertów. Dziesięciolecie od pierwszego koncertu w Carnegie to 47 koncertów od Nowego Jorku do Los Angeles i San Diego w Kalifornii, New Jersey, Pennsylwanię, Florydę.
Kolekcjonowałem najbardziej prestiżowe miejsca: Piętnaście w Carnegie Hall, dziesięć w Katedrze Św. Patryka, sześć w Lincoln Center, jeden na Broadway’u, jeden w słynnym kościele Św. Piotra, jeden w Merkin Hall, jeden w cudownej sali Kimmel Hall, w Filadelfii. Ponad dwadzieścia koncertów i recitali w Konsulacie Generalnym RP, Centrum Polsko-Słowiańskie, Fundacja Kościuszkowska, Fundacja Kulturalna w Clark, NJ. Nie liczyłem w ogóle koncertów uczniowskich mojej szkoły. Siedemdziesięciu jeden solistów, pośród których takie nazwiska, jak Beata Bilińska, Anna Kostrzyńska, Piotr Paleczny, Józef Stompel, Waldemar Malicki, Jacek Zganiacz, Artur Banaszkiewicz, Jadwiga Rappe, Adam Zdunikowski, Ewa Biegas, Wojciech Nowacki, Ania Filochowska, Stasiu Drzewiecki, ale i Krystyna Prońko, Irena Jarocka, Andrzej Zieliński, Kabaret Pigwa. Kompozytorzy obecni na koncertach: Wojciech Kilar, Henryk Mikołaj Górecki, Marta Ptaszyńska, Józef Świder. Piętnaście zespołów; orkiestry-Filharmonia Wrocławska, Sinfonia Varsovia, Śląsk, Skaldowie; chóry z Poznania, Krakowa, Gliwic.
Po drodze mnóstwo strat, głównie finansowych, bankructwo, załamania po rozmowach z potencjalnymi sponsorami, którzy pytali, czy Carnegie jest gdzieś na Greenpoincie, czy na Dolnym Brooklynie, czy wystarczy 5 dolarów, czy 50 i jakie duże logo może za to być na afiszu. Chwile podniecające, gdy sponsor dał 500, 1000, albo 1500 dolarów i cudowne, gdy publiczność opuszczała sale koncertowe dziękując na stojąco artystom, gdy otrzymywałem maile i listy pisane ręcznie z podziękowaniami. Gdy otrzymywałem telefony z podziękowaniami. I chwile najcudowniejsze, gdy w przepięknym Angelus unosiłem się w niebo wespół z Anną Kostrzyńską, anielsko czującą każdą frazę, z orkiestrą, która w Katedrze akompaniowała, jakby sam Karajan na nią patrzył i chórami, które, jak zastępy aniołów modliły się „Zdrowaś Mario”, do niebiańskiej muzyki Wojciecha Kilara.
Warto było tracić? Oczywiście. Ukoronowanie? W niedzielę, 18 października br. godzina 14-ta. Carnegie dało mi najlepszy czas na jubileuszowy koncert. Bedą pianiści, skrzypkowie, śpiewacy. Będzie „Polonez” z Pana Tadeusza, W. Kilara, „Fantazja na tematy polskie”, Chopina w wykonaniu Jacka Zganiacza. Będzie 120-osobowa orkiestra, trzy chóry i wspaniałe „Stabat Mater” Stanisława Moryto z tak bardzo lubianą i cenioną przez Polonię Anną Kostrzyńską, sopran, pod dyrekcją Moniki Wolińskiej, jednej z najbardziej obiecujących dyrygentek młodego pokolenia.
To niewątpliwie największe przedsięwzięcie w mojej dotychczasowej karierze promotora i producenta. Zapraszam miłośników muzyki, zapraszam Polonię.
Będzie to koncert, który zwieńczy moje 20 lat działalności artystycznej i dziesięć lat promocji polskich artystów i polskiej muzyki w najbardziej prestiżowcyh salach koncertowych Nowego Jorku. To całkiem przyjemne uczucie, gdy człowiek uświadamia sobie, że zrobił coś, czego nie zrobił dotychczas nikt na świecie. A potem? Może wreszcie pojadę na tę Florydę, a może dam już sobie spokój…?