Muzyczne pasje Janusza Sporka
Jan Sporek 28 kwietnia, 2007
Kurier Plus – 14 KWIETNIA 2007, NUMER 668 (998)
Agata Ostrowska-Galanis – wywiad z Januszem Sporkiem
Agata Ostrowska Galanis: Skąd pomysł, by w jednym koncercie połączyć dwie tak odrębne kultury- polską i grecką?
Janusz Sporek: Może zabrzmi to śmiesznie, ale zawsze zastanawiałem się dlaczego w naszej telewizji program polski nadawany jest tuż po greckim? Czy jest to nie rodzaj metafizycznego połączenia dwóch kultur? To oczywiście żart, bo tak naprawdę do poznania kultury i obyczajów tego kraju skłoniły mnie względy rodzinne. Mój syn, Wojtek od pięciu lat stał się członkiem greckiej rodziny i wraz z żoną Matiną, która jest znakomitym choreografem, pracują w Vicky Simegiatos Dance Stodiu na Bayside. Ich siedmiomiesięczna córeczka, a moja wnuczka Angelina Zoe jest więc już dzieckiem polsko-greckim urodzonym w Stanach Zjednoczonych. Dzięki temu rodzinnemu wydarzeniu udało mi się nieco lepiej poznać Greków i szybko dojść do wniosku, że są to bardzo mili ludzie, o podobnych jak nasze korzeniach. Moja synowa została wychowana w sposób bardzo europejski, w poczuciu miłości do kraju, z którego pochodzi i szacunku do rodziny i do kultury, a to ogromnie procentuje w jej dorosłym życiu. To fantastyczne uczucie, gdy potrafisz z kimś dzielić podobną pasję i znaleźć wspólny język w sprawach, które cię fascynują. Te spostrzeżenia są kluczem do kwietniowego koncertu. Dlaczego mamy się ograniczać wyłącznie do artystów polskich? Dlaczego nie rozszerzyć grona i zapraszając wokalistów innej narodowości nie pokazać polskiej muzyki ludziom spoza polskiego środowiska. Myślałem, jak bardzo moi polscy przyjaciele zachwycali się chrzcinami mojej wnuczki i cerkiewnym ślubem mojego syna. Oba wydarzenia bogate w ortodoksyjne chóralne śpiewy nazwali największym przeżyciem artystyczno-religijnym w jakim kiedykolwiek brali udział. To dało mi nadzieje, że fascynacja i zainteresowanie naszymi kulturami może być obopólna, a przy okazji możemy się dowiedzieć i nauczyć czegoś nowego o sobie na wzajem.
– Organizując polsko-grecki koncert sięgnął Pan po artystów z najwyższej półki, mówię tu przede wszystkim o znakomitym greckim basie Dimitri Kavrakosie, który w występuje obecnie w Metropolitan Opera w Nowym Jorku.
– Tak naprawdę wszystko zaczęło się od Kavrakosa, który jest uznawany za najlepszego greckiego śpiewaka i występowal wielokrtotnie w najsłynniejszych teatrach operowych świata, w tym w mediolańskiej La Scali i nowojorskiej Metropolitan Opera. Gdy zaproponowałem mu udział w koncercie poprosił tylko, abym dał mu czas na sprawdzenie kalendarza, po czym uszcześliwiony zadzwonił mówiąc, że się zgadza z szacunku dla wielkości polskich artystów, o których wiele dobrego słyszał, a także w uznaniu dla mojej pracy. Znakomita polska śpiewaczka Anna Kostrzyńska, którą również zaprosiłem do współpracy podsunęła mi kolejne greckie nazwisko � Xenię Loukidou, skrzypaczkę z Salonik, którą poznała podczas studiów wokalistycznych we Włoszech. Może Pani sobie wyobrazić moją radość i zaskoczenie gdy ta młoda osoba sama zaproponowała, że oprócz greckich utworów, o które prosiłem, zagra fragment koncertu Henryka Wieniawskiego. Do tak doborowego towarzystwa dołączyli wkrótce znani melomanom w Nowym Jorku znakomity pianista Jacek Zganiacz, który, co powtarzałem wielokrotnie, powinien stać się wizytówką artystyczną Polonii i wspaniały bas-baryton Cezary Doda.
Z Ohio przyjadą do nas państwo Dorota i Jacek Sobiescy, założyciele i dyrektorzy Opera Circle w Cleveland. To właśnie Dorotka wpadła na pomysł, by zakończyć nasz koncert czymś mocnym i dlatego na scenie pojawi się dodatkowo moja grupa wokalna Espirit de Chorus, którą założyłem w 1992 roku, i która mimo wielu metamorfoz, znakomicie funkconuje do dziś. Chór będzie towarzyszyć Dorocie Sobieskiej w słynnej arii Casta Diva, którą nasza artystka zadedykowała wspaniałej Marii Callas. Po raz drugi chór usłyszymy w wejściu finałowym. Będzie to „Lidia di Chamounix” Donizettiego, gdzie występują praktycznie wszyscy wykonawcy, a może nawet i ja sobie pośpiewam!
– Program koncertu wygląda bardzo interesująco i nie ma wątpliwości, że każdy meloman znajdzie tu coś dla siebie.
– Udało nam się stworzyć ciekawy program, którego dramaturgia rośnie i który tak naprawdę układa się w jedno fascynujące widowisko. Nie będą to nudne, przypadkowo zaśpiewane arie, lecz piękne międzynarodowe przedstawienie muzyczne, przeplatane wspaniałymi solówkami fortepianu i skrzypiec. Tutaj chylę głowę przed wszystkimi wykonawcami, którzy od samego początku zachowywali się jak jedna grupa ludzi kochających sztukę, która tą miłością chce zarazić innych. Nie było gwiazd i osób mniej znanych, nie było forsowania arii, czy partii solowych, nie było operowych fochów i prób brylowania na tle innych. To prawdziwa radość i niestety rzadkość, gdy można pracować z muzykami na tak wysokim poziomie kulturalnym i humanitarnym. Wracając więc do pani pytania, kluczem do stworzenia programu koncertu był program artystyczny zaproponowany przez wszystkich wykonawców, bez względu na to, jak wielkiego kalibru były to gwiazdy.
– Czy będzie to koncert � opowieść, którego libretto powstało wyłącznie dla tego jednego przedsięwzięcia?
– Nie jest to niestety możliwe, gdyż utwory są bardzo różne i śpiewa się je w pięciu odmiennych językach. Będą dwie arie wykonane wyłącznie po polsku, będą utwory Chopina, Wieniawskiego, a obok tego arie z Verdiego, Mozarta i Donizzetiego, również w przepięknym wykonaniu duetu Doda � Kostrzyńska. Będzie w końcu greckie „O Giro Dimos”, cudowna, filozoficzna pieśń o potrzebie życia w wykonaniu Kavrakosa i improwizującą na skrzypcach XenięLoukidou. Wydaje mi się, że przygotowaliśmy koncert ciekawy, w którym każda pieśń da słuchaczowi coś do przeżycia.
– W swojej przygodzie z muzyką klasyczną lubi Pan wracać do Carnegie Hall. Będzie to już Pański dwunasty koncert w tej wspaniałej i uznanej w świecie sali.
– Moja miłość i fascynacja Carnegie Hall sięga 1989 roku, gdy wraz z przyjaciółmi wybrałem się tam na koncert filharmoników wiedeńskich. Dyrygował Leonard Bernstein. Fakt, że mogę pierwszy raz w życiu być w tak cudownym miejscu i na żywo widzieć człowieka, którym się od lat zachwycam, słuchać tak wspaniałej muzyki był dla mnie jednym z najmocniejszych przeżyć emocjonalnych w życiu. Pamiętam, że siedziałem wbity w teatralny fotel i ledwo mogłem oddychać ze wzruszenia. Proszę więc sobie wyobrazić moją radość, gdy dwa dni później, w księgarnii muzycznej spotkałem nikogo innego, tylko Bernsteina. Jedynym językiem obcym, jakim wtedy mówiłem był rosyjski, więc stałem w tej księgarnii i patrzyłem na Bernsteina z takim uwielbieniem, że w końcu do mnie podszedł, powiedział „How are you”, i zapytał jakiej jestem narodowości. Gdy odpowiedziałem, że ” Polish” w jednej sekundzie wymienił mi dziesięciu polskich kompozytorów i artystów z Zimermannem, Pendereckim, Paderewkim i Chopinem na czele, po czym jak się domyślam, pożyczył mi miłego dnia, podał rękę i poszedł. Proszę mi wierzyć, że nie myłem tej ręki przez tydzień! Coś takiego, ale w większym wymiarze zdarzyło mi się dziesięć lat później, gdy osobiście spotkałem się z Ojcem Świętym.
Po tym całym wydarzeniu zacząłem chodzić wokół Carnegie Hall, jak wokół świątyni, a czytając recenzje i artykuły o niej rosła we mnie świadomość bliskości czegoś wielkiego. Po raz pierwszy wtedy zdałem sobie sprawę, że sala, która jest artystyczną mekką dla wielu melomanów, jest właśnie tu w Nowym Jorku, w zasięgu ręki. Zaczęły mnie prześladować myśli, co zrobić by wprowadzić tam polską muzykę. Na pierwszy telefon odważyłem się dopiero w 1999 roku i nie była to wcale łatwa rozmowa. Przedstawiciele Carnegie nie wiedzieli kim jestem i o co mi tak naprawdę chodzi. Po przeczytaniu mojego dossie, w którym moje doświadczenie muzyczne dość mocno rzucało się w oczy zaproponowano mi jednak współpracę, która trwa do dziś. Muszę przyznać z nieukrywaną radością i dumą, że zawarłem w Carnegie wiele wspaniałych przyjaźni, które pozwalają mi czuć się tam, jak w drugim domu, albo tak, jak przed laty w Młodzieżowym Domu Kultury w Rybniku! Zankel Hall jest dla mnie nowym wyzwaniem. Nigdy wcześniej nie robiłem tam koncertu, a że jest to najnowsza i jedna z najładniejszych sal Carnegie Hall, to warto spróbować.
– Skąd ta wielka pasja do muzyki?
– Miłość do muzyki wyniosłem z dzieciństwa, bo już jako sześciolatek uczyłem się grać na skrzypcach. Nieco póżniej pojawiła sie klasa fortepianu, ale już wtedy wiedziałem, że nie chcę być artystą występującym na scenie, że moją prawdziwą pasją jest pedagogika muzyczna. W swoich marzeniach zawachałem się nieco na studiach dyrygenckich, gdy nagle zapragnąłem być aktorem. Egzamin co prawda zdałem, ale nie zostalem przyjęty z braku miejsc � na siedem miejsc startowało 235 kandydatów! Muzyka była mi zawsze bliska, a duża w tym zasługa znanego zbieracza folkloru żywieckiego profesora Miksia, z którym przez wiele lat współpracowałem. Chodziłem po górach Beskidu Żywieckiego, po chatach ukrytych w głębokich lasach i na prosty, teslowski magnetofon nagrywałem ludowe pieśni, skazane prawdopodobnie na zapomnienie. Gdy skończyłem studia i obroniłem dyplom na Uniwersytecie Śląskim na Wydziale Muzycznym wszystko zaczęło się kręcić wokół muzyki- chóry dziecięce, chóry amatorskie dorosłych, współpraca z Filharmonią Rybnicką, założenie Zespołu Pieśni i Tańca ” Przygoda”, który do dziś zrzesza 600 dzieci i jest dla mnie żywym pomnikiem przeszłości, no i oczywiście Rybnik i osiemnaście spędzonych tam lat.
– Z górniczym zespołem Pieśni i Tańca ” Górnicy”, który Pan założył i którym Pan kierował zjeździliście cały świat. Ostatnim miłym akcentem tej współpracy był przyznany Panu we Francji Medal Mistrala za zbliżenie międzynarodowe poprzez działalność artystyczną. W tak wspaniałym momencie kariery zawodowej zdecydował się Pan na emigrację!
– Niestety zmusiło mnie do tego życie, przynależność do „Solidarności” i stan wojenny.Po przyjeżdzie do Stanów natychmiast rozpocząłem współpracę z polonijnymi grupami artystycznymi, jak to mówi mój serdeczny przyjaciel z Rybnika, znany w Nowym Jorku aktor, Olek Krupa „Przeflancowałem swoje życie z Rybnika do Nowego Jorku”. Mam tu swoje chóry, szkołę muzyczną, takie samo życie, tylko w innym wymiarze. Bo muzyka towarzyszyła mi w Nowym Jorku od samego początku. Pierwszy koncert, który dyrygowałem w Lincoln Center odbył się w roku 1988, a rok później wystąpiłem w Katedrze Świetego Patryka na Manhattanie, gdzie aranżowałem dwanaście polskich utworów patriotycznych i religijnych na zamówienie Kongresu Polonii Amerykańskiej z okazji 50 rocznicy wybuchu Drugiej Wojny Światowej. A później wszystko zaczęło się jakoś kręcić samo � kierowanie chórami „Hejnał, Esprit de Chorus, „Związku Śpiewaków Polskich w Ameryce” i trzymało mnie blisko muzyki, aż do roku 1999, gdy po raz pierwszy postanowilem ” sprzedać” polską muzykę i polskich artystów w Carnegie Hall. Na koncert przyszło sporo ludzi, ale tak naprawdę największą radość i satysfakcję dał mi fakt, że widziałem na scenie 180 śpiewakow, w tym dwoje solistów operowych Izabelę Kobuz � Salkin i Cezarego Dodę, którzy śpiewali pieśni Fryderyka Chopina przy akompaniamencie fortepianowym Jacka Zganiacza, że słyszałem piękną partię solową fortepianu z Andante Spianato i Grand Polonaise, recital Józefa Stompla i przepiękny ” Angelus Wojciecha Killara, a wszystko w ramach koncertu ” Polonia w Hołdzie Chopinowi i Kilarowi”. Od tego czasu w Carnegie Hall zrobiłem jedenaście koncertów, cztery w Lincoln Center i niezliczoną ilość występów w Katedrze Świętego Patryka ze słynną amerykańską premierę „Missa pro Pace”, Wojciecha Killara.
– Czy promowanie polskiej muzyki klasycznej w Nowym Jorku jest trudne?
-Tu pozwolę sobie zakpić z mojego kolegi, że jest o wiele trudniejsze niż np. sprzedawanie ogórków, choć to też nie jest łatwe. Ludziom wystarczy wmówić, że ogórki są dobre i w końcu je kupią. Sprzedawanie muzyki z gatunku tak specyficznego, jak klasyczna jest dużo trudniejsze, bo wielu ludzi od razu zakłada, że jej po prostu nie potrzebuje. Duży błąd. Po drugie, organizowanie koncertów tego kalibru jest rzeczą drogą. Skoro mówimy, że Carnegie Hall, Metropolitan Opera czy Lincoln Center to jedne z najlepszych sal na świecie, nie spodziewajmy się, że dostaniemy je za darmo. By wynająć taką salę trzeba już przed koncertem nazbierać sporą sumę pieniędzy. Innym problemem jest fakt, że my jako środowisko polonijne niechętnie wchodzimy w amerykański świat. Na weekend ludzie zamierają przed telewizorem � każdy ma po pięć polskich stacji telewizyjnych, albo wypożycza dziesięć, piętnaście filmów, bo tak wygodniej i spokojniej. Czy taka osoba da się wyciągnąć na koncert? Strasznie to smutne, że nie potrafimy korzystać z tego, o czym marzą ludzie na całym świecie, którzy niestety nie mogą tu być. Chwała więc tym, ktorzy ciągle uznają, że jest nam potrzebna pewna dawka muzyki poważnej. By zadowolić gusta wszystkich staram się tak dobierać program i wykonawców, by każdy znalazł coś dla siebie.
– Patrząc wstecz, ktory z koncertów uznaje Pan za swój największy sukces. Jak mierzymy sukces � ilością sprzedanych biletów, czy dobrą recenzją w New York Times?
– Sukces musimy mierzyć według dwóch kryteriów � artystycznego i komercjalnego. Artystycznie największym sukcesem był dla mnie debiut Beaty Bilińskiej, fenomenalny recital fortepianowy na najwyższym światowym poziomie, który jednak nie sprzedał się, jako sukces kasowy. Największym sukcesem komercjalnym był do tej pory Stasio Drzewiecki. Dla mnie istnieje jeszcze trzecie kryterium, a jest nim emocjonalny związek organizatora z konkretnym przedsięwzięciem. W moim przypadku będzie to zawsze mój pierwszy koncert w Carnegie Hall.
– Promuje Pan polską muzykę poważną w Stanach, prowadzi Pan chór, ma Pan ponad 30 uczniów, którzy regularnie pobierają lekcje gry na fortepianie, jak na to wszystko znależć czas?
– Ja chyba po prostu inaczej nie potrafię żyć! Jeśli kończy mi się współpraca z danym chórem natychmiast myślę o zorganizowaniu koncertu, który zmusiłby mnie do zbudowania następnego. Tak dzieje się na przykład teraz. Już ogłosiłem nabór do chóru, który wystąpi 11 listopada w Katedrze Świętego Patryka na wielkim koncercie poświęconym odzyskaniu Niepodległości Polski. Chcę tam pokazać Trzecią Symfonię Góreckieg i „Angelus” Killara. Rozpoczęła się moja szeroka współpraca z Orkiestrą Symfoniczną Belleaire, Maryland. W październiku dyryguję tam na otwarcie sezonu, właśnie Góreckim, a śpiewać będzie Anna Kostrzyńska. Miłość do uczenia towarzyszyła mi od dziecka, cała moja muzyczna edukacja oparta była na pedagogice muzycznej. I tak zostało do dziś, bo chwile spędzane z dziećmi są naprawdę wyjątkowe. Patrzysz na małe stworzenie, które ledwo przebiera paluszkami po fortepianie, a za rok już wygrywa piękne melodie! Staram się, by czas spędzany przy fortepinie nie był wyłącznie nauką muzyki, ale i nauką życia, wychowywaniem. Próbuję wpoić młodym ludziom, że do pewnego etapu życia nauka powinna być ich najważniejszym celem. Stąd pełno w mojej szkole małych karteczek rozwieszonych na ścianach z napisami: ” I can’t doesn’t exist in this room”, ” If you can imagine it you can achive it”. To zabawne, że czasami zaczepiają mnie na ulicy młodzi, dwumetrowi chłopcy i mówią ” Te Pana kartki sprzed lat nie były całkiem takie głupie”.
– Skąd bierze Pan na to wszystko energię?
– Energii zawsze miałem bardzo dużo. Może wynika to z faktu, że pochodzę z gór i te góralskie siły gdzieś tam we mnie drzemią. Poza tym wychowałem się po wojnie w ubogiej wsi, w bardzo trudnych warunkach. Moja mama w wieku 32 lat została wdową z czwórką dzieci. By jej pomóc musieliśmy się szybko usamodzielnić i zacząć zarabiać na życie. Proszę mi wierzyć, brak elektryczności, bite drogi, brak bieżącej wody i ciężka praca w gospodarstwie bardzo wyrabiają charakter i hartują ducha. Jednak były i jasne momenty w tych ciężkich powojennych czasach. Rajcza, skąd pochodzę, była bardzo sportową wioską. Czasami z moim przyjacielem Adamem Bąkiem wspominamy mecze piłki nożnej, siatkówki, pływanie, narty, łyżwy, słowem wszystko, co można było robić na świeżym powietrzu. To bardzo ładowało akumulatory. Dziś młodzież nie garnie się tak do sportu, stąd w wieku 30 lat garbate plecy, brak energii czy olbrzymia nadwaga. Myślę, że bardzo w gromadzeniu energii pomaga mi też mój zodiakalny znak � baran. Kiedyś byłem bardziej rogaty, zadziorny, dziś chyba potrafię znacznie lepiej wykorzystać energię kwietnia i maja, czyli ” mojego czasu” na tworzenie rzeczy pozytywnych, wymagających dużego samozaparcia i poświęcenia. Kolejnym ważnym źródłem energii jest muzyka, której praktycznie słucham na okrągło. Ostatnio jest to nowa płyta wspomnianej wcześniej Beaty Bilińskiej z utworami Chopina. Krytycy powiedzieli, że gra Bilińskiej jest najbardziej zbliżona do ideału. Zawsze myślałem, że znam już Chopina, a tu niespodzianka, okazało się, że ktoś go widzi jeszcze inaczej.
No i przyroda. Nic tak pozytywnie nie wpływa na nasz zestresewany organizm, jak porządny uścisk z dorodnym drzewem!
– Gdzie zużyje Pan w najbliższej przyszłości tak zgromadzoną energię?
– Znając mnie na pewno zorganizuję kolejny koncert. Już planuję na 13 stycznia przyszłego roku wielki koncert znakomitego polskiego trio akordeonowego. Instrument ten w niezwykłym tempie podbija świat, a jego siłę i czar docenili nawet tak znakomici kompozytorzy, jak Górecki i Krzysztof Penderecki. Chciałbym, by ten styczniowy koncert stał się wydarzeniem nie tylko polonijnym, ale i nowojorskim. Drugim moim marzeniem jest kolejny koncert duetu Bilińska � Piekutowska ze szczególnym uwzględnieniem ostatniej, znakomitej płyty z muzyką Pendereckiego.
– W ubiegłym roku minęło 15 lat istnienia Pana szkoły. Okrągłe rocznice zachęcają do podsumowań i spojrzenie wstecz. Czy można było coś zrobić inaczej?
– W ferworze zajęć zapomniałem o tej rocznicy. Gdybyśmy mogli cofnąć czas, czego naturalnie fizycznie nie da się zrobić, starałbym się bardziej rozpropagować polską kulturę wśród Amerykanów. Polacy są niestety trudnym środowiskiem, którym często rządzi, jak to określił kiedyś M. Wańkowicz, bezinteresowna zawiść. Krytykujemy, pomawiamy, zazdrościmy, wydajemy sądy o ludziach, których nawet nie znamy. Proszę mi wierzyć, niejednokrotnie przekonałem się o tym na własnej skórze. Gdybym miał coś zrobić inaczej, postarałbym się, by więcej młodzieży polonijnej wchodziło do Związku Śpiewaków Polskich, ponieważ tradycja polskiego śpiewactwa pewnego dnia może zginąć. Tak mało mówi się młodzieży polskiej, jak kultura muzyczna pozwoliła Polakom przetrzymać zabory, przetrwać powstania, zachować język. Podsumowując więc moje „przeflancowane” życie na emigracji, wydaje mi się , że pod kątem zawodowym zrealizowałem się tu w co najmniej 80%. A że planuje pożyć jeszcze ze dwadzieścia lat, to może coś jeszcze uda mi się zrobić.