Polska po latach. Odc. 4
Jan Sporek 12 sierpnia, 2007
Wybrałem się do ojczyzny po czterech latach i jak zwykle oczekiwałem szokujących zjawisk, jak wtedy, gdy leciałem tam pierwszy raz po trzynastu latach. Szoku nie było. Może tylko niektóre centra handlowe zadziwiły mnie amerykańskim rozmachem, może Polacy zrobili się barwniejsi, weselsi. Ale…Pobyt w mojej ukochanej Rajczy, to zawsze ogrome podwyższenie adrenaliny. Tu jest wszystko, co było świadkiem mojego dzieciństwa; przede wszystkim rodzinny dom, w którego pokoju przyszliśmy na ten zwariowany świat. W tym pokoju i na tych samych, nigdy nie wymienionych łóżkach śpię teraz, kiedykolwiek tam przyjadę.
Moja serdeczna przyjaciółka z telewizji katowickiej, Dagmara Drzazga, która odwiedziła mnie razem ze swoimi dwoma kolegami, Mietkiem Chudzikiem, znakomitym operatorem i Zdzisiem Służyńskim, kierownikiem d/s produkcji, zajrzała tylko na dwie minuty do tego pokoju i stwierdziła, że jest to po prostu pokój-historia. Zaledwie dwuminutowy pobyt w tym pokoju zrobił na niej niezwykłe wrażenie. Daga jest reżyserką, laureatką Grand Prix jednego ze światowych festiwali filmów dokumentalnych, – świetny reżyser, naprawdę. Uwielbiam podsłuchiwać, kiedy ustala z Mieciem szczegóły filmowania, obserwować, jak patrzy na miejsca, które będą filmowane. Jest cholernie twórcza, a ja uwielbiam ludzi twórczych. Daga właśnie rozpoczęła w Nowym Jorku pracę nad krótkomatrażowym filmem o mnie, a potem dokończył Filip Kapsa, również mój wspaniały przyjaciel, dziś mieszkający w Phoenix, w Arizonie i tam pracujący w telewizji amerykańskiej. Podobne refleksje i fanastyczne cztery godziny przeżyłem i uświadamiałem sobie, gdy dziewięć lat temu przyjechała do mojego studia amerykańska reżyserka, Sascha Oster, aby przeprowadzić ze mną wstępną rozmowę o filmie, który robiła i muzyce, którą po prostu chciała ode mnie.
Wróćmy do Rajczy. Niestety, oprócz domu rodzinnego jest tam rodzinny grobowiec. Ojciec spoczął w nim, kiedy my – Bliźniacy, mieliśmy po dwa i pół roczku. Nie pamiętamy go, ale wiemy o nim wszystko. Opowiadania naszej Matki były niezwykle piekne. W naszej wyobraźni wyrastał z nich człowiek o niezwykłym sercu i wewnętrznej dobroci. Kilka, długich lat po jego śmierci, Matka zalewała się łzami na samo jego imię wymówione przez którąś z ciotek, lub wujków. Nigdy nie związała się jednak z nikim. Heroizm tej kobiety oceniłem tak naprawdę dopiero w życiu dorosłych, kiedy obserwując młode matki, z jednym, najwyżej dwojgiem dzieci, mające mężów zarabiających niezłe pieniądze, ustawicznie zmęczone i nie do życia. Matka nasza miała nas czworo Gdy rodziły się Bliźniaki siostra miała osiem, a brat dziesięć lat. Do tego gospodarstwo i praca w Gminnej Spółdzielni. Do tego wyżywienie, ubranie, oprasowanie, wychowanie, czyli dyscyplinowanie, uczenie życia czwórki, która ze względu na tak różny wiek miała wręcz kalejdoskopowo różne potrzeby. Wszystko robiła z miłością. Miała do perfekcji opanowaną zasadę: trzymaj krótko, bo bezkrytyczna miłość i ustępstwa poprowadzą tę czwórkę nie w tę, co trzeba stronę. Słynne były na całą Rajczę „karteczki pani Wali”. Wychodząc do pracy zostawiała na stole obok przygotowanego śniadania kartkę z zapisanymi do wykonania poleceniami. Nie ważne ile było tych poleceń,- miały być skreślone, jako wykonane.Było źle, czasami bardzo ciężko. Ale już w siódmej klasie mogliśmy jej pomóc. Zatrudnilismy się na składnicy drzewa, obok dworca w Węgierskiej Górce i obstrugiwaliśmy metrowej długości kawałki, tzw. papierówki, z kory, aż do białego. Za każdy była złotówka. Cóż za radość, gdy pierwszego dnia przynieśliśmy po pięćdziesiąt złotych. Ale Matka, mimo radości z naszych pierwszych pieniędzy, rozpłakała się na widok odciskowych bombli na naszych dłoniach. My jednak uparliśmy się, że nie zrezygnujemy. Bomble stwardły, a każdy dzień utwardzał nasze charaktery.Była pedantką. Dom musiał lśnić. Zawsze pracowała z nami, kiedy miała na to czas, czyli po pracy w biurze, a potem w sklepie. Razem szliśmy w pole, razem sprzątaliśmy dom, ale też szła z nami do lasu na grzyby, nawet bywało, że szła na pobliską górkę, gdzie uczyliśmy się jeździć na nartach, choć było nam trochę głupio, bo inni koledzy byli bez rodziców. Taki dziecięcy wstyd, ale zupełnie w odwrotną stronę. To nie nam miało być głupio. Człowiek widzi pewne rzeczy dopiero po latach. Uczyła nas gotować, robić na drutach (zrobilimy sobie po szaliku na zimę), wyszywać, cerować, a nawet szyć na starym Singerze. Ogromnie dużo nam czytała, a gdy my pojęliśmy tę sztukę, polecała czytać głośno i uczyć się niektórych tekstów na pamięć, jak wiersze Kochanowskiego, Reja, Mickiewicza, czy Słowackiego.Uczyła się z nami, okazując ogromne zainteresowanie geografią, historią (w tym była świetna) i oczywiście matematyką. Biegle mówiła po niemiecku i miała cudowny charakter pisma. Po swoim ojcu, a naszym wspaniałym dziadku, który był sekretarzem gminnym przed woją i pisał prawie gotykiem. Jezyk polski był tak oczywistym obowiązkiem, że tu jedynie pytała, czy nie ma błędów ortograficznych. Nauczyła mnie pisać na maszynie i byłem w tym dość biegły, co szalenie mi się przydało na studiach, a potem w pracy. Wbrew pozorom nie lubiłem mieć sekretarki, no, chyba że do…towarzystwa.Wspierała moje poetyckie wysiłki, choć, jeśli mam być szczery, nie pokazywałem jej wszystkich moich wierszy; tu palmę pierwszeństwa dzierżyła moja polonistka z Liceum Pedagogicznego w Żywcu. Dziwne może, ale to do Matki poszedłem po tym, jak moja „Pierwsza Miłość” zerwała ze mną. Objęła mnie i z najpoważniejszą miną powiedziała: to była pierwsza miłość, zawsze coś jest pierwszy raz, a potem są następne. Idź pograj teraz tysięczny raz w siatkówkę (wiedziała, że to uwielbiałem), zobaczysz, ile tam dziewcząt do kolejnej ‘pierwszej miłości”. Ta prawdziwa, dopiero do ciebie przyjdzie. Ufałem jej, ale obawiam się, z perspektywy lat, że niewiele dałem jej w zamian. Zawsze mówiła mi i pisała, gdy byłem już w Stanach, że moje życie, moje działanie jest dla niej największą nagrodą. Po jej śmierci, kiedy z braku możliwości wyjazdu nie mogłem być na pogrzebie, piszę w każdym programie koncertu, że pracę moją dedykuję mojej ukochanej Matce. Listy. Uwielbiała czytać moje listy i na każdy odpisywała. Pozostanie bohaterką w mojej dozgonnej pamięci.
To cudowne spać na łóżku, na którym przyszło się na ten świat. Strasznie chciałem, aby tym razem przyjechała do Rajczy kobieta, która jest moim życiem. Nie mogła, niestety. Poczułem to, jak odbierany mi oddech. Miłość…Szukamy jej całe życie. Spotkania z moją młodością kontynuowały spotkania z moimi przyjaciółmi, ale nigdzie nie czułem się tak dobrze, jak u syna mojej najbliższej kuzynki, Marka, jego cudownej żony, Wiesi i fantastycznej trójki latorosli: ślicznej Karoliny i zapowiadajacych się na super przystojniaków Sebastiana i Patryka. Oczywiście, – bliźniacy. Ich dom ma tyle ciepła, tyle cudownej atmosfery, że właściwie mógłbym się tam przeprowadzić w każdej chwili, nawet rzucając tę „wymarzoną” Amerykę. Markowie są taką rzadkością w świecie, który obserwuję, że modlę się, aby tacy pozostali, żeby nic nie zepsuło ich relacji, charakterów, ich miłości. Czuć w tym domu, że tu kochają się wszyscy. Ja czuję tam takie oderwanie od problemów, że dysponując kluczem, danym mi przez Wiesię, przychodziłem tam, gdy oni byli w pracy, żeby zaczerpnąć spokoju, naładować ducha tą błogością, która – wierzyłem – powybija wszystkie stresy w moim wnętrzu. Wiesia nawet nie wie, co czułem, gdy dając mi klucz, powiedziała: wujaszku, tu masz klucze, czuj się, jak u siebie i idź tam kiedykolwiek zechcesz. Chodziłem codziennie. Mają pianino, więc ukończyłem rozpoczętą…na koncercie muzyki Kilara w Katedrze Chrystusa Króla i rozwijaną w samochodzie w drodze powrotnej, „Wokalizę” I jakoś tam wyszło, że nazwałem ją po angielsku: „Vocalize for Anna K”.
Moich kolegów z dzieciństwa jest w Rajczy niewielu. Z bólem muszę stwierdzić, że kilku z nich po prostu stanęło w miejscu, czyli cofnęło się. Alkohol. Był i pozostanie zgubą ludzkości. Nie dlatego, że jest, ale, że nie umiemy go pić.
Poglądy polityczne moich ziomków są tak rozstrzelone, że można by założyć tam mały sejmik. Ale chyba tylko po to, aby się dobrze pokłócić. Większosć moich adwersaży wyraża bardzo jednoznaczne NIE w stosunku do obecnie rządzących, ale argumenty są dziwnie pokrywające się z polską prasą opozycyjną, która, nie czarujmy się polską prasą nie jest. Problemem dla nich jest, że Kaczyńscy się źle prezentują, że zadzierają z Zachodem i Wschodem, że świat się z nich śmieje i tego rodzaju bzdety. Ani raz nie usłyszałem, że Kaczyńscy nareszcie, pytają głośno o Polskę, albo, co Polska będzie z tego miała, że ustąpi. Nie ma takich stwierdzeń. Na ogół są zajęci swoimi biznesami. O polityce niezbyt chętnie mówią. Kilku z nich przyznało się, że nie głosowali, a powodem był brak konkretnego kandydata, czy partii. Mnie dziwiło, że nie poszli na oczyszczenie państwa, na rozliczenie przeszłości. Z państwem jest, jak z małżeństwem, albo parą kochanków. Gdy nadejdą kryzysy, a oni nadal chcą być z sobą, należy wyczyścić wszelkie zadry, podejrzenia i niedomówienia, nawet, albo szczególnie, z tej najbliższej przeszłości, kiedy nadszedł kryzys. Ludzie tego nie rozumieją. Oni chcą mieć święty spokój. Tęsknota za komunizmem? Tam był święty spokój. W takim razie po co było walczyć i go rozwalać? A czy o taki spokój chodzi? Społeczeństwo w dużej mierze nie dorosło do demokracji, kapitalizmu, czyli samodzielności. Stąd tak wielu błogosławi „tamte” czasy. Rajcza jest zaniedbana. Mogę śmiało powiedzieć, że jej władze też nie dorosły do obecnych czasów. Proszę sobie wyobrazić, że dotację unijną, która miała być na zapowiadany od stu lat basen, przekazano sąsiedniej wiosce Golców, Milówce. Park zaniedbany, Soła nie ma kąpieliska do pływania. Na Rynku są dwa kosze na śmieci. Brak ścieżek i dróżek dla rowerzystów. za to tuż przed dojazdem do centrum, czyli Rynku stoi coś na kształt dziwnej areny, a jest podobno przyszłym budynkiem liceum. Tyle, że gdy byłem tam cztery lata temu to „coś” stało tam w tym samym stanie, co teraz. Niedługo się zwali samo. Podobno nie ma pieniędzy na wykończeni, podobno projekt był od Francuzów, podobno, podobno, podobno. Nie zdziwiłbym się, gdyby zaczęto budowę mostu nad Rynkiem. A teren jest przepiękny. Przyjeżdżało tam tysiące Ślązaków, Warszawiaków, Krakusów – każdego roku kolonie w szkole. Teraz, wracając od Marków o 22:30 uderzyła mnie cisza; pozamykane restauracje, „parasole”; cisza w parku, cisza nad rzeką. Co u licha? Gdzie moja tętniąca wakacyjnym życiem Rajcza? Nie ma. Wójt jest z Rycerki. Jak to się stało? Nikt nie wie. Szkoda. Ongiś była to jedna z najatrakcyjniejszych miejscowości wakacyjnych w Polsce. A jeśli sięgnąć jeszcze bardziej do przeszłości, to w Zamku Księcia Lubomirskiego, gdzie dziś znajduje się szpital dla niesprawnych ludzi, koncertowali Rubinstein i Szymanowski, a jeszcze dalej, sam król Jan Kazimierz sprezentował grunt pod kościół i cudowny obraz Matki Boskiej (z dwoma ranami na policzku). Obraz, który uczynił z tego kościoła pod wezwaniem Św. Wawrzyńca, Sanktuarium namaszczone przez Watykan.
Władzom Rajczy, jakby nie zależało na jej rozwoju. Jest, jak jest. A szkoda, bo to jedna z pereł Beskidu Żywieckiego.
I to jest właśnie to „Ale…” z pierwszego akapitu tego artykułu.