Wiedeń, Sowy, Mozart, Sobieski i…Carmen
Jan Sporek 30 lipca, 2016
Uwielbiam przeżywać wydarzenia, które nigdy nie były w moich planach. A jeszcze, gdy są miłe, sympatyczne i pożyteczne, to szczęście jest już naprawdę pełne. I oto nieoczekiwanie „musiałem” polecieć do Polski, skąd z rodziną mojego syna wybraliśmy się do Wiednia, gdzie miałem odebrać tę głośną już wśród Polonii nagrodę zwaną Złotą Sową i dodatkowo „Polskim Oskarem”. Uwielbiam spędzać czas z rodzinami moich Chłopców i muszę powiedzieć, że takie poranki, jak w ową sobotę, 2 kwietnia napełniają mnie ogromną radością. Radością z nowego dnia, z obecności syna, synowej i wnucząt. Ruszamy, piąta, rano, pogoda zapowiada się wspaniała. Po raz pierwszy podróżowałem po tej części Europy nie pokazując paszportu, nie widząc szlabanów, żołnierzy.
Wiedeń; – dla wnuczek, Prater, – karuzele, roller coaster, jakieś straszydła, a zaraz potem Kahlenberg. I lekcja historii: stąd zaatakował Jan III Sobieski. Na frontowej ścianie kościoła trzy tablice: Sobieskiego, Jana Pawła II i Piłsudzkiego. Skupienie na młodziutkich twarzyczkach moich wnuczek próbujących przenieść się w głąb historii. Historii, która mówi o Polsce potężnej, jak żaden inny kraj, Polsce wiernej Bogu, tradycji, wolności. Polsce broniącej Europy!
Wieczorem „Oskary” – moje dzieci ugoszczone w prywatnym apartamencie naszych przyjaciół Natalii i Stefana Plewniaków, – cudownych muzyków, wspaniałych artystów. Ja w pokojach gościnnych PAN. W drugim skrzydle tego samego budynku, Basia Moore. Spotykamy się około 18. Gala. Kwiat inteligencji Polonii wiedeńskiej i niestrudzona pani Jadwiga Hafner, szefowa Klubu Inteligencji Polskiej w Wiedniu.. Niewielka sala w podziemiach okazałego budynku PAN. Wspaniali goście na widowni. Pośród laureatów z różnych stron świata, my dwoje, z Nowego Jorku – Basia Moore i ja. Basia zaśpiewała dwie piosenki. Odbieramy imponujące statuetki Złotych Sów, – setki zdjęć, gratulacje od najbliższych, od znajomych i zupełnie obcych. Na ceremonii zjawia się wspaniała Natalia Kawalek, polska śpiewaczka operowa. I raut, ze smacznym poczęstunkiem, winem, drinkami, wodą, sodą, sokami. Cudowna atmosfera. Dochodzi północ, więc jeszcze raz na Kahlenberg; fenomalny widok uśpionego, ale rozjarzonego odbijającymi się w czarnej wstędze Dunaju światłami, Wiednia. Widok niezapomniany.
Niedziela – 10: 15, Msza Św. w Katedrze Wiedeńskiej. Powiem tylko jedno: gdybym mieszkał w Wiedniu chodziłbym wyłącznie na tę właśnie Mszę, – orkiestra, cudowny chór, podniosły, religijny nastrój. Wszyscy śpiewają, kiedy kolej na wiernych i wszyscy słuchają, gdy produkuje się chór z towarzyszeniem orkiestry. A potem Dom Mozarta, tuż za Katedrą. Spędzam tam trzy godziny i żal mi, że muszę już wyjść. To już nie tylko historia; to obcowanie z Geniuszem, któremu Niebiosa dyktowały wszystko, co napisał. A pod wieczór ciąg dalszy wspaniałości. Oto Natalia Kawalek (nazwisko panieńskie i sceniczne naszej cudownej przyjaciółki), która, na co dzień występuje w Kommeroper, (kameralnej scenie Theater an der Wien) zaprasza nas na spektakl Carmen, Bizeta, w którym gra i śpiewa główną rolę. Ale to nie tradycyjna wersja Carmen, to wersja eksperymentalna, z kilkuosobową obsadą i trzema instrumentami; akordeon, skrzypce i kontrabas. Jako muzyk, obawiałem się, co też z tego może się wyłonić? I doznałem prawie szoku; aranżacja wręcz fantastyczna, scenografia prosta (współczesna): wrak samochodu, jakiś czarny pył na scenie, deska, proste krzesła, jakiś filar, jakiś słupek, światła. Gra artystów – śpiewaków naprawdę znakomita, ale to, co zaprezentowała nasza przyjaciółka przeszło moje najśmielsze oczekiwania. O Natalii pisałem już przy okazji jej fantastycznego występu w Carnegie Hall, więc czekałem na jej głos i na jej aktorstwo. Ta młoda osóbka, w równym stopniu posiadła dwie umiejętności: operowania głosem i aktorstwo; czy były wrodzone, czy wyuczone? Nie wiem. Do tego nieprzeciętna uroda. Jest niezmiernie autentyczna w tym, co robi na scenie. Natalia jest w specjalnym dwuletnim programie Kommeroper, stojącej poniekąd w kontrze do Stadt Opera. To właśnie w Kommeroper więcej jest premier, niż w Stadt, to właśnie tutaj eksperymentuje się o wiele odważniej, niż w Stadt. Natalia jest w tym teatrze jedynym mezzosopranem. Sprawiła nam na koniec tak cudowną niespodziankę tym zaproszeniem, że długo jeszcze był ten jej występ tematem rozmów podczas naszego powrotu do Rybnika. Natalia Kawalek, to znakomity mezzosopran i świetna aktorka. To też podkreślałem przy okazji jej występu w Carnegie. Jej twarz mówi, jej oczy śpiewają razem z nią. W po koncertowych konkluzjach, już przez telefon żałowaliśmy, że było może trochę za dużo skrótów, ale jedno jest dla mnie pewne: Natalia Kawałek, to perspektywa, to duże sceny. Jakoś dziwnie jestem tego pewien. Jest, bowiem w tej artystce coś, czego nie dostrzegam, na co dzień u artystów, zwłaszcza tych młodziutkich, a mianowicie ogromna pokora do muzyki, do sztuki, do publiczności. I niebywała wręcz skromność. W tej Carmen, pali i pije, kocha, rozprawia się z przeciwniczką, zdradza i, oczywiście ginie, psując humor wszystkim widzom, bo tę ogromną sympatię do naszej śpiewaczki czuło się od pierwszego taktu zaśpiewanego przez nią. Natalia wtrąca bardzo dużo polskich słów i zdań w teksty, czym zaskakuje publiczność, ale wszystko jest tłumaczone na teleprompterze ponad sceną. Artystka ma w planach koncerty w Polsce; solowe i z zespołem jej męża, Stefana Plewniaka, „Ill Giardino d’Amore”. Byli tu, w Carnegie Hall; grają na oryginalnych instrumentach barokowych i robią to doskonale. Młodziutcy, ale wspaniali artyści. Natalia zaśpiewa u Pendereckiego, w Lusławicach, w Operze Nova, w Bydgoszczy, Krakowie i innych miastach. Życzę jej, aby ta pierwsza w jej życiu Carmen stała się tylko wstępem do drugiej, może już w pełnym wydaniu, na wielkiej scenie z orkiestrą w kanale pod sceną, w scenografii pełnej rozmachu. I, żeby publiczność była taka, jak w Wiedniu; oklaski po każdej arii i burza, przy ostatnim ukłonie, do którego Natalia wychodzi, jako ostatnia. Boże, jaki byłem dumny, bo właśnie na jej wejście publiczność poderwała się, jak na rozkaz „zasypała” naszą rodaczkę gradem oklasków. I jeszcze raz, i jeszcze raz i znowu.
Natalio, dziękuję za ten cudowny wieczór, w Wiedniu, gdzie najpierw wspomnienie Sobieskiego, Papieża-Polaka, Piłsudzkiego, a na koniec Ty. Pozostań moją nadzieją na wielkie sceny. Gdziekolwiek by to było, przyjadę i chciałbym z takiego spektaklu napisać recenzję.
Duma rozpierała nas wszystkich, gdy przeciskając się przez wychodzący tłum słyszeliśmy komentarze z powtarzającym się imieniem, – Natalia.
Wyprzedane wszystkie 12 spektakli. To mówi dobitnie o poziomie. W ekipie jeszcze jedno polskie nazwisko: Patrycja Walczak – projekcja kostiumów. Oczywiście pobiegliśmy do garderoby. Natalia przeprosiła panią od makijażu i rzuciła się kolejno w nasze ramiona. Austriacko-czesko-amerykańscy artyści stali, jak słupy soli. I to właśnie cała Natalia. Nieważny makijaż, – wpadli do mnie przyjaciele, – przerywam pracę. Zdjęcia, autografy. I do zobaczenia. Żegnaj Wiedeń, Dunaj, Kahlenberg, żegnaj Natalio, żegnaj Carmen. Zabieram z sobą Złotą Sowę i… pragnę wrócić do tego miasta, gdzie w piątki pracują do 13, w niedziele w ogóle nie. Gdzie na półtoragodzinnym, porannym spacerze, o 6 rano spotkałem … cztery osoby. Chcę wrócić do tego kraju, którego mieszkańcy są niewiarygodnie dumni, że 90% towarów, produktów, wyrobów i usług jest pochodzenia rodzimego. I żyją w kraju bogatym, spokojnym, są wyluzowani, uśmiechnięci. Ale nie mają jednej rzeczy, którą mają Amerykanie; nie mają „how’re you doing?” – powiedzianego nieznajomemu, na porannym spacerze. Ale, czy to takie ważne?
Dopisane w Polsce, 30 lipca, 2016:
Niestety, Nowy Dziennik nie chciał opublikować tego tekstu. Dziś rozmawiałem z Natalią; jest w Krakowie, ale jutro leci do Londynu, gdzie będzie śpiewała, aż do końca września. Brawo, Natalia!
I na koniec dobra wiadomość dla sympatyków „Ill Giardino d’Amore” – będą w Nowym Jorku w październiku.
Panie Januszu, bardzo Pana szanuje za to co robi Pan dla Poloni, mam na mysli organizowane wystepy w Carnege Hall oraz wykrywane przekrety dzialaczy w Unii Kredytytowej i Centrum Polsko-Slowianskim.
Jednak jest Pan za cos na cenzurowanym przez „Gazete Polska” i jej klub nowojorski. Dlaczego odmawia Pan wyjasnien i reaguje milczeniem na oskarzenia.
Przepraszam, to nie jest moj „business”, ale chcialbym poznac prawde.
Panie Irku;
Ponizej jest artykul pt: „Dlaczego Sakiewicz przylatuje do N. Jorku?” Prosze go przeczytc. Zawiera sporo swiatla na temat, ktory Pan poruszyl. Na cenzurowane „wlozyl” mnie najpierw niejaki Witold Rosowski, wypisujac falszywe oskarzenia na mnie do Ewy Stankiewicz. Bylo mu malo, wiec „poszedl” do Sakiewicza. A ja podpadlem Sakiewiczowi dodatkowo organizujac spotkanie z ksiedzem Isakowiczem-Zaleskim. No i „po grzybach”. Ponadto Polska Gazeta, ta kolorowa z Greenpointu, stala sie nagle „dyzurna” gazeta Rosowskiego, a Nowy Dziennik daje z nim wywiady, jako szefem Klubu GP, czego dla przykladu nigdy nie zrobil ze mna. Rzecz jednak w tym, ze ja nie musze niczego i nikomu udowadniac, wiec sie do tych gazet nie pcham i tlumaczyc sie nie mam zamiaru. Robie swoje.
A swoja droga, to skad Pan wie, ze jestem na cenazurowanym w Gazecie Polskiej? Jestem bardzo ciekaw, czyzby opublikowali cos na moj temat? Jestem w Polsce, wiec moge sie w kazdej chwili wybrac do redakcji i stanac twarza w twarz z naczelnym. Problem w tym, ze on nie ma tyle odwagi, aby spojrzec mi w oczy. Pozdrawiam.
Poza tym, Panie Irku, jest jeszcze tak, ze po przyznaniu mi najwyzszego odznaczenia w dziedzinie kultury – Gloria Artis – zlosliwosci posypia sie, jak z rogu obfitosi, wg starej, wankowiczowskiej teorii: bezinteresowna zawisc. Ale na to tez nauczylem sie reagowac, a wlasciwie nie reagowac. Ciesze sie z ogromu ludzi madrych, zyczliwych, ktorzy potrafia sie cieszyc moim sukcesem, czy wyroznieniem. Jest ich naprawde sporo. A ci zakompleksieni…? No, coz, – to oni maja problem, – niech sie lecza.