Stan Wojeny, Cz. II
Jan Sporek 17 grudnia, 2018
Ktoś szybko zgasił jednak jego wywód, krótkim: zawrzyj się pierzyński giździe, i poleciało „My chcemy Boga”.
Zapytałem dla własnego spokoju, czy są wszyscy i dałem polecenie wyjazdu.
-Panie kierowniku, a co z moją mamą? – Zapytał łamanym głosem jeden z tancerzy.
-O, cholera, przecież twoja mama będzie czekać pod Pałacem Kultury, – przepraszam cię, zapomniałem o tym.
-Rychuś, na Warszawę.
-Na jaką Warszawę? Chyba nie będziemy się pchać w paszczę lwa – zaoponował ktoś z grupy.
Odwróciłem się wolno i objąłem całą grupę powolnym spojrzeniem, patrząc w oczy każdego członka. Równie powoli uwolniłem mikrofon z uchwytu obok kierowcy, zbliżyłem go do swoich ust i półszeptem oznajmiłem spokojnie: jedziemy po Grzesia mamę. Jedziemy najpierw do Warszawy. Po chwili ciszy ktoś nieśmiało zapytał:
-A, co z patrolami?
-Nic, po prostu powiemy prawdę. Nie mamy nic na sumieniu. Wszystko biorę na siebie.
Zespół znał mnie bardzo dobrze. Owszem, bywałem ostry i wymagający, ale byłem pełen poświęcenia i oddania każdemu z osobna i całej grupie, gdy chodziło o obronę interesów zespołu, lub pojedynczego członka. Nikt się już więcej na ten temat nie odezwał. Powiedzieli mi później, że widzieli w moich oczach bezgraniczną determinację i lepiej było nie wchodzić mi wtedy w drogę.
-Czy ktoś ma jakieś ulotki z Ursusa? – Zapytałem zupełnie przyjacielskim już tonem.
Miało aż pięcioro i oczywiście ja sam miał nimi zapakowaną torbę podróżną i pokrowiec na garnitur. Kierowca zatrzymał autobus. Pozbieraliśmy wszystko i poleciłem zakopać to w śniegu. Tu nie będą szukać, a w hotelu na pewno tak.
Nie chciałem pod żadnym pozorem narażać zespół na problemy z patrolami. Tony ulotek i tak przestały mieć swoją dotychczasową wartość, – były teraz stertą makulatury, która zawalała pomieszczenia biur Solidarności we wszystkich miastach i, która stała się obiektem szaleńczego niszczenia przez wpadających do tych biur milicjantów, zomowców i innych aktywistów komuny. O ile jednak w biurach była owa makulatura normalnością, której spodziewali się kontrolujący, o tyle w autobusie wiozącym zespół pieśni i tańca mogła stać się powodem nieokreślonych, acz na pewno niezwykle przykrych konsekwencji.
Bez przeszkód dojechaliśmy na plac przed Pałacem Kultury i nakazałem wszystkim pozostanie w autobusie, a sam z chłopakiem, którego matka miała czekać przy jakimś sklepie Wschodniej Ściany i z bliskim przyjacielem, emerytowanym kapitanem Wojska Polskiego – członkiem chóru, wyszedłem z autokaru i udaliśmy się we wskazanym przez tancerza kierunku.
Zeszliśmy do przejścia pod ziemią. Na kafelkowej ścianie zobaczyliśmy, czarną farbą namalowaną karykaturę Jaruzelskiego, a obok napis: Jaruzelski, spierdalaj do Ruskich.
Dwie, eleganckie starsze panie zatrzymały się pod malowidłem i nie bacząc na obcych niższa z nich skonkludowała: ten skur…syn wypowiedział nam wojnę.
-Jaki psubrat, – dodała wyższa.
Obydwie spojrzały na nas, jakby dopiero teraz dostrzegły, że nie są same. Czworo oczu skrzyżowało się w jednej sekundzie i, o ile my przesyłaliśmy całą naszą sympatię do tych nobliwych istot, o tyle one, zwłaszcza ta niziutka, która przed chwilą zwyzywała generała miały w oczach nie strach, a wręcz agresję. I właśnie ona wypaliła nagle z najgrubszej rury: w dupie mam, możecie mnie nawet wysłać na Syberię.
Parsknęliśmy śmiechem, po czym Olek, swoim niewiarygodnie niskim głosem powiedział: droga pani, całą duszą zgadzamy się z paniami i gdyby nas mieli gdzieś wysyłać, to chciałbym, żeby panie były w tej samej grupie.
Podeszliśmy do Warszawianek wyciągając ręce do przywitania. Przedstawiając się dodałem: jesteśmy ze Śląska, w autobusie siedzą członkowie zespołu, który wczoraj tańczył w Ursusie.
-O, zespół Śląsk?
-Nie, nie. My jesteśmy z kopalni i to jest zespół górniczy i jesteśmy spod Rybnika.
-To, po coście tu przyjechali, przecież będziecie mieć same kłopoty.
-Musimy odebrać matkę jednego z tancerzy. Nie było wyjścia, nie zostawimy jej tutaj samej.
-Dobre z was chłopaki. Powodzenia.
– Do widzenia.
Poszliśmy do wyjścia na powierzchnię. Matka rzeczywiście czekała, ale przyznała się, że brała pod uwagę, iż mogliśmy się nie zjawić. Planowała po godzinie pójść na dworzec kolejowy. Dziękowała niezmiernie, bo jednak poczuła się w tej gromadzie znacznie lepiej. Był z nią jakiś krewny, który poinformował mnie, że były już naloty na siedziby Solidarności i do prywatnych mieszkań; łamanie mebli, niszczenie drukarek, kopiarek i maszyn do pisania.
Zaczęły się już internowania. Zwijają – tłumaczył – działaczy Solidarności z domów i wywożą w nieznane.
Wyszliśmy znowu na powierzchnię po stronie Pałacu. Zatrzymałem się i skierowałem wzrok na główne wejście do „daru Stalina dla polskiego narodu”.
Przed Pałacem Kultury i Nauki uformował się szpaler żołnierzy z pepechami gotowymi do strzału.
-Olek, co się dzieje? – Zapytałem przyjaciela.
-Nie mam pojęcia.
Przechodzący warszawiak odpowiedział niepytany: Tam rozpoczął się Kongres Nauki i Kultury, pewnie zaraz wszystkich wyprowadzą.
-A niech to wszystko szlag trafi – zakląłem.
W tym samym momencie w drzwiach poczęły się ukazywać sylwetki wyprowadzanych ze środka ludzi.
-A widzicie? Sukinsyny nawet intelektualistom nie dadzą spokoju. – Skomentował warszawiak.
-No właśnie – podjąłem – chyba przede wszystkim oni są powodem strachu komunistów. Tak było za Niemca, tak było za Ruskich i tak jest teraz, za wojskowej junty.
Nagle uświadomiłem sobie, że przecież nie znałem faceta. Ale tamten odchodząc rzucił tylko krótko: – Chyba ma pan rację. A wy zwiewajcie stąd zanim do was przyjdą.
I poszedł w zamyśleniu.
Spojrzałem na przyjaciela i dostrzegłem łzy kręcące się w oczach prawie sześćdziesięcioletniego żołnierza.
-Olek, spokojnie, mnie też chce się ryczeć. Cdn.