Skąd się bioro-m politycy…?
Jan Sporek 13 kwietnia, 2008
Dedykujem szefowi klubu poselskiego PO, niejakiemu Chlebowskiemu.
No, więc skąd się biorom politycy? Nie wiem. Mam wrażenie, że zjawiajom się i mówiom m, że są p o l i t y k a m i. Ledwie składajom zdania w ojczystym języku; krytykujom, postulujom, radzom i…dobrze zarabiajom; za to, że nie potrafiom mówić czystom polszczyznom, że zmieniajom partie, jak kobieta rękawiczki, że są fałszywi, krnąbrni, chamscy i publicznie okłamujom naród. Zarabiajom pieniądzę podatników – bezczelnie i bez skrupułów, bo sami są kompletnie nieproduktywni. Niektórzy mówiom, że są d y p l o m a t a m i. Boże drogi, przecież część z nich nie wie nawet, jak się pisze „dyplomacja”. Wydaje się im, że jak ich wysłali na placówki 30 lat temu, to dlatego, że byli dyplomatami. Oni sami nawet nie zauważyli, że byli wysłani za partyjną legitymację, za posłuszeństwo, ale nie zdolności, umiejętności i np. znajomość języków obcych, dyplomatyczne maniery. I mamy potem pasztety w postaci przepraszania gejów, Karskiego pod polskim zamiast pod izraelskim konsulatem; w postaci: „nie chcem, ale muszem”, „jezdem za, a nawet przeciw”; „som plusy dodatnie i plusy ujemne”; mamy nowomowę w postaci: „tak naprawdę”, powtarzanego dziesięć razy w jednym zdaniu Napieralskiego, czy Olejniczaka, itp. Kto tym zawiaduje, kto to kontroluje? „Dyplomatów” oczywiście desygnują najwyższe władze państwowe, zaś „polityków” kreuje i wybiera naród. I nikt nie zwraca uwagi, że dany kandydat, jak „dana rura” z kabaretu Dudka „sie zatyka”, albo mówi gwaro-m, albo w ogóle czymś, co nie przypomina język polski. Ale plecie, że na „wierzbak bedom gruszki”, że każdy dostanie piniondze, albo i wiencyj i ten bezkrytyczny naród wierzy w te nie po polsku wypowiadane proroctwa, zakłada opaskę na oczy i oddaje głosy na kompletnie nie przygotowanych do bycia politykami działaczy terenowych organów partyjnych. A potem przeciera oczy, gdy do koalicji wchodzi wielkorolny basza. Wchodzi, bo nie ma z kim budować koalicji, wchodzi, bo dostał społeczny mandat. To czego rozdziawiacie japy? Przecież wybieraliście. Naród nie zwraca uwagi na to, co reprezentuje sobą „dany kandydat”; ani mowom, ani pismem, ani cechami charakteru, ani wreszcie swojom przeszłościom. Wyborca chce mieć kogoś, kto naobiecuje tyle, że starczy i jemu – wyborcy. Nieważne, że szesnaście lat temu „dany kandydat” był wśród tych, którzy obalili pierwszy w wolnej Polsce rząd, który chciał dekomunizacji, który chciał odsunąć komunę na bezpieczny dla społeczeństwa dystans nie dopuszczenia ich do władzy. Nieważne, że „dany kandydat” oddał komunistom majątek po-pezetpeerowski, że prywatyzował media. Wystarczy, że naobiecywał i już może się skupiać na tym, jak zostać…prezydentem. Ilu „podrabianych” polityków musi się jeszcze przewinąć przez gabinety warszawskich pałaców rządowych, ilu prostaków z dziwnym językiem polskim musi jeszcze zakosztować przywilejów wielkopańskiej „polityki”, ilu kabotynów przeskakujących z partii do partii, z krzesła na krzesło musi jeszcze poprzeskakiwać, żeby naród zaczął czytać ich życiorysy, zaznajamiać się z ich przeszłościom, dokonaniami i zaczął myśleć, że przecież to właśnie on – naród ponosi koszty tych eksperymentów, tego – za wszelką cenę,- trzymania się żłobu. Może tak długo, jak długo starczy mu (narodowi) od pierwszego, do pierwszego? A lata mijajom. I tylko „politycy” i „dyplomaci” nie narzekajom, że im źle. Widział kto, kiedy strajkującego ministra, albo v-ce premiera, albo klub poselski, albo europosłów? Niech więc ludziska dziekujom sami sobie – w końcu majom, czego chcieli.