Jak się modlić, to na całego…
Jan Sporek 6 lipca, 2008
Driggs Ave, Humboldt Street; na rogu kościół Św. Stanisława Kostki, żeby było ściślej – Greenpoint, polska dzielnica Brooklynu (podobno największe skupisko Polonii).
Drzwi kościoła otwarte na ościerz, widać, że w środku nie ma tłoku, są nawet miejsca siedzące. Na zewnątrz po drugiej stronie ulicy, oparci o metalowy płotek przy domu pogrzebowym stoi kilku młodych ludzi. Piją jakąś sodę z puszek, wesoło gwarzą. Idę z Christina’s Deli, postanawiam zatrzymać się na chwileczkę i trochę poobserwować życie. Młodzi ludzie gaworzą w najlepsze, nie unikając przekleństw. Nagle jeden z nich wyjmuje telefon komórkowy z kieszeni. Z kościelnych megafonów dobiegają bardzo wyraźnie słowa „to jest bowiem ciało moje…” – młodzi wykonują jakieś figury, które mają symoblizować przyklęk; jedna noga zgięta pod kątem prostym, na niej ręka zgięta w łokciu, podtrzymyjąca drugą rękę, w której puszka z sodą, druga noga zaś zgięta tak, by absolutnie kolano nie dotknęło chodnika. Popijają sodę, a ten z telefonem, w półprzyklęku cedzi do słuchawki:”…k…nie żartuj”. Kończy sie podniesienie…”która za was i za wielu będzie przelana”. Młodzi wstają, kończą dopijanie sody, ten z telefonem rzuca w słuchawkę -„to zadzwoń później, może się spotkamy wieczorkiem, to wypijem jakieś piwko.” Pięć metrów od młodych stoi też piątka dorosłych panów, w garniturach, pod krawatami. Trzech z nich w śnieżno-białych koszulach, jeden w niebieskiej, jeden w brązowej, całkiem nieźle grającej z beżowym garniturem. Ten sam sposób klękania, a potem wstają, łapy w kieszeń i rozmowa. Przechodzę obok nich: „O, un to je pies na fuszerkę…” Nie miałem już ochoty słuchać dalszego ciągu opowieści o jakimś kontraktorskim „dozorcy”. Ogarnął mnie straszliwy niesmak. Nie dlatego, że jestem przykładnie praktykującym. Modlę się jednak często, najczęściej dziękując Bogu za codzienność. Bycie w kościele w dzień powszedni sprawia mi dużo większą satysfakcję sprełniania się w kwestii oddania Bogu hołdu. Gdzieś, kiedyś nauczyliśmy się niedzielnej parady do kościoła. Znałem pary, które okładały się po gębach z regularnością wschodów i zachodów słońca, on chlał, jak przysłowiowy szewc; – w niedzielę defilowali pod rękę do kościoła, odpicowani, wyperfumowani. Czy oni byli w kościele, czy zaliczyli wyjście z domu do kościoła, bo tak wypadało, bo jest niedziela?
Nie mamy szacunku do religii, powie ktoś. Nie. Przede wszystkim nie mamy szacunku dla samych siebie. Czy nie lepiej zostać w domu, jeśli wstydzę się swojej pobożności i w domowym zaciszu porozmawiać z Bogiem skoro uważam się za katolika? Uczestnictwo w mszy św. zaczęło być obowiązkiem długo, długo po Chrystusie, a ci, którzy żyli w czasie Chrystusa, wcale nie mają grzechu z powodu nieuczestniczenia we mszy, bo mszy po prostu nie było. Ale mają większe szanse doczekać zbawienia. Byli pobożni, szanowali siebie, szanowali swoją religię, nie wstydzili się swojej pobożności. Po co sięgać do zamierzchłych czasów? Spójrzmy na Żydów, spójrzmy na muzułmanów. My, naród pierwszego nie -włoskiego Papieża…